wyzwanie: nadzieja
Czym właściwie jest nadzieja?
Myślałem, wsłuchując się w
rozbrzmiewający między skałami świst wiatru. Otworzyłem oczy, chociaż właściwie
nie musiałem tego robić. Monotonia górskiego krajobrazu już dawno wypaliła mi
się ogniem po wewnętrznej stronie czaszki. Cóż za ironia, że spotkało to akurat
mnie.
Po tylu milleniach uwięzienia
powinienem dawno zatracić się w swoich cierpieniach i stać się czymś gorszym od
zwierzęcia, które przynajmniej ma jakiś cel. Tak się jednak nie stało.
Może dlatego, że moje życie właściwie
się skończyło, kiedy przykuto mnie potężnymi łańcuchami do zbocza góry. Prawdę
mówiąc, wcale nie nienawidziłem sprawcy mojego nieszczęścia. Przez pierwsze
stulecia głośno przeklinałem swojego kuzyna każdego dnia, gdy tylko tortury
rozpoczynały się na nowo. Kiedyś wydawało mi się, że darzę go szczerą
nienawiścią.
Myślę jednak, że tak nie było. Nie
miałem prawdziwych powodów.
Nie ukarał mnie z powodu żadnej
osobistej urazy ani nawet po to, abym żałował swojego uczynku. Nigdy nie
pożałuję i dobrze o tym wiedział. Nie. On po prostu musiał to zrobić. Nikomu
nie mógł ujść bezkarnie sprzeciw wobec Króla. Pokuta musiała być naprawdę
straszliwa, aby żadna z żyjących istot nie poważyła się na to po raz kolejny.
Co z tego, że okazało się to
bezsensowne? Władca nie mógł tak po prostu zmienić postanowienia.
Mam nadzieję, że choć czasem myśli o
tym, co mi zrobił.
Nadzieja. Czym ona jest? Na pewno
uczuciem. Na pewno pozytywnym. Możliwością zrobienia czegoś, co się chce?
Chęcią odnalezienia szczęścia? Głupotą, która pojawiła się, aby ludzie lepiej
się czuli? Próbą pomocy samemu sobie? Może wszystkim naraz? Mimo niekończących
się eonów rozmyślań, nadal nie wiedziałem. Z pewnością przynosiła spokój.
Mimo że moje życie było niekończącą
się agonią, nie straciłem nadziei. Oczywiście nie była to nadzieja na
odzyskanie wolności czy chociażby poprawę mego losu. To była nadzieja na to, że
ludzie wciąż będą się rozwijać, jak do tej pory.
Moi krewni mogli zasłużyć na mą
wściekłość jedynie traktowaniem ludzi w tak okrutny sposób. Ludzie bowiem
zawsze byli od nich zależni. Na szczęście jednak przez ostatnie dwa tysiąclecia
bogowie odsunęli się od śmiertelnych. Pozwoliło to na coraz większy postęp
technologiczny. Z tego byłem zadowolony. Lecz oddalenie od natury spowodowało,
że przestawali rozumieć świat. Najstarsze informacje były najlepsze i
najprawdziwsze. Poza tym, zaczęli postrzegać bogów, a nawet mnie, jako
prymitywne personifikacje sił natury i losu.
Wiedziałem o tym wszystkim, ponieważ
obserwowałem ich ze szczytów gór Kaukazu. Potrafiłem też utrzymywać kontakt
mentalny z moimi dziećmi. One pewnie nazwałyby to czytaniem w myślach. Z
rosnącym smutkiem patrzyłem jak umysły większości społeczeństwa zasnuwają się
gęstą mgłą oparów głupoty i ignorancji.
Pamiętam, kiedy ulepiłem ich z gliny.
Byli wówczas tak niewinni, tak bezbronni. Zaśmiałem się w duchu, przypominając
sobie ogromne konflikty zbrojne ostatnich lat. Może i niektórzy pozostali
bezbronni, ale z pewnością nie niewinni. Już nie. Wyniszczają, zabijają się
nawzajem.
Muszą jakoś zmniejszyć przeludnienie,
pomyślałem cynicznie.
Czasem sam byłem przerażony jakie
zmiany zaszły w moim światopoglądzie przez tysiąclecia osamotnienia, podczas
gdy oglądałem umysły ludzi – dobrych i złych, okrutnych i wspaniałomyślnych…
* * *
Pierwszą próbą ukarania mnie była
feralna puszka tej stworzonej na zgubę ludzkości kobiety.
Pewnej nocy pojawiła się przed moim
domem, ot tak, po prostu, z naczyniem w dłoni. Mimo jej nieustannego szlochu i
nieziemskiej urody, nawet nie otworzyłem drzwi. Wiedziałem, że to pułapka. Żywa
pułapka, ale wciąż pułapka.
Każdy wybór byłby lepszy niż ten,
którego dokonałem. Mogłem wyjść, pojąć ją za żonę, tak jak chcieli, i nie
pozwolić jej na otwarcie tego przeklętego pojemnika. Mogłem wyjść, zabrać jej
pitos i schować w bezpiecznym miejscu. Mogłem też ją zabić.
Zamiast tego musiałem postąpić jak
ostatni idiota. Nie zrobiłem nic. Zostawiłem ją pod drzwiami, żeby odnalazł ją
ten dureń, mój brat. Przez niego na nowonarodzonych spadły wszelkie
nieszczęścia – demony, choroby i zarazy, wszystkie cienie człowieczeństwa.
Oczywiście ta para największych
głupców w dziejach całego naszego pięknego uniwersum musiała otworzyć tę
nieszczęsną puszkę. Nie potrafiłem nawet się na nich wściec, choć próbowałem.
Och, na Styks, jak bardzo próbowałem. To było jak wrzeszczenie na dzieci.
Głupie małe dzieci, które zrobiły coś, czego i tak nie są w stanie zrozumieć i
czego nie sposób im wytłumaczyć. Przez ich głupotę niezliczone rzesze ludzi
zginęły, a jeszcze więcej cierpiało, może nawet równie mocno jak ja.
W puszce pozostała tylko Elpida, duch
nadziei. Ale ona nie mogła opuścić ludzkości z własnej woli. Sama nie odchodzi,
trzeba ją porzucić.
Uśmiechnąłem się złośliwie, myśląc o
innej sytuacji – o dniu, w którym dolałem oliwy do ognia.
Oszukałem wówczas Króla podczas
ustalania, która część zwierzęcia powinna być przeznaczona na ofiarę dla bogów.
Nie mógł mi nic zrobić, ale był naprawdę wściekły. Nie przestałem gościć na
królewskich ucztach, ale atmosfera stawała się coraz chłodniejsza. Krewni
zapraszali mnie tylko z grzeczności.
Tym razem zdecydowanie przesadziłem.
Mówiłem już jednak, że nie żałuję. Moim dzieciom wiodło się coraz gorzej. Ledwo
dawały sobie radę z drapieżnymi zwierzętami, a co dopiero z demonami i
chorobami. Wszystkim groziła śmierć.
Dlatego właśnie ukradłem bogom ogień.
To było najlepsze, co zrobiłem w całym moim długim życiu.
Byłem Pierwszym Bohaterem. I jestem z
tego dumny.
Zamknąłem oczy, z których powoli
pociekły łzy wzruszenia. To było jedno z niewielu wspomnień wciąż wywołujących
u mnie jakiekolwiek uczucia. Przez większość czasu byłem bowiem wyprany z
wszelkich emocji.
Ludzie dostali ode mnie ogień i nic
nie było w stanie tego zmienić. Przez pewien czas byłem szczęśliwy, patrząc jak
wzrastają w siłę i przeciwstawiają się złemu losowi. Wydawało mi się, że czas
ten trwał niesamowicie długo, ale był tylko niewielkim ułamkiem wieczności
spędzonej na skalnej ścianie.
A potem bóg niebios się dowiedział.
Tym też się nie martwiłem, przecież nigdy wcześniej nic mi nie zrobił. Na
Styks, jaki ja byłem głupi! To i tak niczego nie zmieniało. Gdybym był wówczas
mądrzejszy, tylko plamiłbym strachem najwspanialsze karty moich wspomnień.
Pamiętam sąd nade mną, jakby to było
raptem tysiąclecie temu.
– Zeusie, synu Kronosa – wyrzekłem
sztywno wyprostowany. Moja duma nie pozwoliła mi nawet na lekki pochylenie
głowy.
Król bogów wypowiedział moje imię
powoli, z namaszczeniem. W jego głosie nie pobrzmiewała nawet najmniejsza
iskierka złości, a w jego oczach błyszczał tylko i wyłącznie smutek.
Pozostali bogowie byli w różnych
nastrojach – Ares z pogardą wymalowaną na surowej twarzy, Afrodyta, zupełnie
niezainteresowana, Dionizos z policzkami zaczerwienionymi od wina i pijackim
uśmiechem… Hestia, wpatrująca się we mnie z szacunkiem, ale i pewną dozą
złości. Cóż, to w końcu jej ogień ukradłem. Nawet jeśli zawsze darzyła mnie
sympatią, to teraz miała prawo się wściekać. Ale była też Atena, mądra pani,
patrząca smutnym wzrokiem. To ona zaniepokoiła dzieciaka, jakim wówczas byłem,
mimo że starszy od nich wszystkich.
– Zostajesz oskarżony o dwukrotny
sprzeciw wobec jedynej i prawowitej boskiej władzy – mówił dalej Zeus, cicho i
wolno. – Czy masz coś na swoją obronę?
– Zrobiłem to dla dobra tego świata i
moich dzieci – stwierdziłem krótko.
– Czy ktoś ma pytania?
Przez chwilę Rada Olimpijska
wypytywała mnie o różne rzeczy. Czym się kierowałem, tworząc śmiertelnych? Czy
pierwsza kara nie nauczyła mnie pokory? Odpowiadałem spokojnie i zgodnie z
prawdą. Po pewnym czasie pytania do mnie się skończyły, a wszyscy Olimpijczycy
odeszli na naradę.
Wrócili po niemal niezauważalnej dla
mnie chwili, żeby ogłosić swój wyrok. Teraz nawet oczy otumanionego winem Dionizosa
patrzyły w moją stronę ze współczuciem. Tylko na twarzy boga wojny wciąż
pozostawał ten sam pogardliwy wyraz, co na początku rozprawy.
Czułem rosnący niepokój. Na co
zostałem skazany? Czy przetrwam? Miałem szczerą nadzieję, że nie wyślą mnie do
Tartaru. Elpida wciąż pozostawała przy mnie.
– Zostałeś skazany na przykucie do
skalnej ściany, wysoko w górach Kaukazu – odetchnąłem z ulgą, ale to jeszcze
nie był koniec. – Mój orzeł będzie codziennie przylatywał, aby wydziobywać
twoją wątrobę – zesztywniałem, patrząc na kuzyna. – Kara będzie trwała do
odwołania. Będziesz tam wisiał póki morza nie wyschną, góry nie zmienią się w
piasek, a lądy w pustynie.
Nie miałem złudzeń.
Wówczas wściekłość przesłaniała każdą
moją myśl. Moje rozumowanie wyglądało mniej więcej tak: ci krótkowzroczni
bogowie chcą się mnie pozbyć. Nawet nie próbowali okazać mi wdzięczności! A
powinni! Przecież pomogłem im w wojnie tytanów. Dla nich sprzeciwiłem się
prawowitemu władcy, który na dodatek był moim wujem! To ja przewidziałem ich zwycięstwo
i, jako jeden z nielicznych tytanów, stanąłem po ich stronie.
– Przykro mi – dodał Zeus. – Twoja
kara rozpocznie się jutro. Możesz odejść… kuzynie.
Przełykając złość, odwróciłem się i
ruszyłem z dumnie uniesioną głową w kierunku wyjścia. Opuszczając Olimp,
wychwyciłem jeszcze z tłumu zgromadzonych bóstw zaciekawione spojrzenie Pana,
bożka dzikiej natury. Dopiero niedawno dowiedziałem się, że to jemu wyrządziłem
największą krzywdę swoimi uczynkami.
* * *
Czym jest nadzieja? Nadzieja jest
oczekiwaniem, ukojeniem, radością z czegoś, co się jeszcze nie wydarzyło, ale
może. Nawet nie musi móc.
– Jam jest Prometeusz! – wrzasnąłem do
nadlatującego orła, uśmiechając się pogardliwym grymasem szaleńca. – Ojciec Rodu
Ludzkiego! Pan Płomieni! Pierwszy Bohater! Złodziej Ognia! Potężny Tytan! –
wrzeszczałem dalej, czując jak Elpida roznieca w moim sercu gigantyczną pożogę.
Tego dnia orzeł odleciał wcześniej niż
zazwyczaj. Już od dawna jego zabiegi nie wywoływały we mnie żadnej reakcji.
Żadnego grymasu, żadnego jęku. Uśmiech poszerzał się i stawał coraz bardziej
pogardliwy z każdym uderzeniem potężnego dzioba.
Skłamałem. Wcale nie straciłem nadziei
na uwolnienie. Ona tylko ukryła się we mnie tak głęboko, że w końcu sam siebie
przekonałem o jej odrzuceniu.
Elpida ponoć zawsze umiera ostatnia.
I słusznie.
Moje życie jeszcze się nie skończyło.
I będzie trwać.
###
Recenzja
W bardzo ciekawy sposób podszedłeś do
tematu. Mogliśmy spodziewać się łzawych historii o raku zdiagnozowanym u matki
albo o dziecku, które zaklinowało się w szybie wentylacyjnym i ma nadzieję, że
jakiś dorosły wkrótce znajdzie je i zabierze do mamy i taty. Ale Ty
postanowiłeś opisać nadzieję w miejscu, gdzie wcale nie powinno jej być. Bardzo
sprytne posunięcie. Ulepiłeś Prometeusza umiejętnie, bo potrafiłeś zachować
równowagę między szaleństwem i zniechęceniem. Prometeusz jest zawsze opisywany
jako dobry i mądry bóg, który lubuje się w sprawiedliwości. Bardzo spodobało
nam się, że pozwoliłeś mu pozostać sobą i znieść karę z godnością.
Dobrze też, że Prometeusz przyznał się
do swojej złości na początku i swojej niechęci po tak wielu latach udręki.
Najbardziej wartościowe są chyba jego przemyślenia na temat zmian, jakie zaszły
w ludziach. Jednak według nas do tekstu nie do końca pasuje scena sądu.
Oczywiście, dobrze że o niej wspomniałeś, jednak skoro chciałeś podkreślić tę
scenę (bo to sugeruje bardziej szczegółowe opisanie, jak sąd przebiegał),
powinieneś może bardziej ją rozpisać. Jeśli nie całą, to jej decydujący
fragment. Atena albo Hestia mogłyby coś powiedzieć. Sąd wyłamuje się też
stylistycznie.
Poza tym, Zeus wydał nam się zupełnie
„niezeusowy” ze swoją pobłażliwością i smutkiem z powodu wysłania kogoś na
wygnanie. W mitologii zwykle przedstawiano go jako popędliwego i dumnego.
Oczywiście miałeś pełne prawo pomieszać mu nieco w głowie.
Jako Kruk pochwalę przede wszystkim
fragment: „Monotonia górskiego krajobrazu już dawno wypaliła mi się ogniem po
wewnętrznej stronie czaszki” oraz „Ale ona nie mogła opuścić ludzkości z
własnej woli. Sama nie odchodzi, trzeba ją porzucić”. No i klamra kompozycyjna.
W końcu nie łatwo jest odpowiedzieć na pytanie, czym jest nadzieja.
Jako Kalka zgadzam się z Krukiem i
dodaję od siebie fragment: „Ona tylko ukryła się we mnie tak głęboko, że w
końcu sam siebie przekonałem o jej odrzuceniu”.
Chociaż jako Pirat powinnam raczej być
zwolenniczką (powszechnego u nas zresztą) chaosu, to najbardziej podoba mi się
chyba właśnie uporządkowanie Twojego opowiadania: wszystko jest jasne i
składne, od fabuły po odniesienia mitologiczne. Dołączam się również do
pochwały klamry kompozycyjnej, a z fragmentów dodam: „Myślę jednak, że tak nie
było. Nie miałem prawdziwych powodów” oraz „Elpida wciąż pozostawała przy mnie”
(dodatkowo zostałam oficjalną fanką słowa „eony”).
Jako Dosia uważam że to urocze że Prometeusz uważał się za ojca ludzkości, może to nie fair z mojej strony ale uważam że mężczyźni z instynktem macierzyńskim są conajmniej uroczy i trzeba ich szanować bo przychodzi taki moment w życiu każdej kobiety gdy staje się to istotne (mam nadzieję że mój mężczyzna tego nie przeczyta). Malkiem(ie? - bo z recenzji wnioskuję że jesteś chłopcem/panem), zacnie wybrnąłeś. Jak zobaczyłam nadzieje to myślałam jak dziewczyny "o boże będzie o umierających dzieciach". Trochę mi brakuje tych umierających dzieci. Tylko nie piszcie o umierających dzieciach. Miało być pozytywnie i optymistycznie albowiem. Czy coś.
OdpowiedzUsuńJa natomiast ani przez moment nie pomyślałem o umierających dzieciach. XD Myślałem, że Kruk i dziewczyny żartują. Instynkt macierzyński? Hmm... Chyba można tak to nazwać. Prometeusz w ogóle w mitologii taki był, znaczy stworzył ludzi i był dla nich dobry. Tak, jestem chłopcem/panem.
OdpowiedzUsuńzajebiste. tylko tyle mi do głowy przychodzi.
OdpowiedzUsuńJako, że uwielbiam mitologię, polubiłam tekst bardzo, bardzo mocno. Podoba mi się ten Twój Prometeusz, który dalej ma nadzieję, ale wie też, że nie powinien jej już mieć. Ogółem podejście do tematu ciekawe i oryginalne, ale trafne: to przecież tam Nadzieja się zaczęła, prawda? Przyznam trochę racji ekipie Prozaca - coś tam w sądzie zgrzytnęło. Ale podobała mi się pogarda Aresa. A jak napisałeś o tym kompletnym niezainteresowaniu ze strony Afrodyty, to wyobraziłam sobie tych wszystkich bogów wpatrujących się w Prometeusza i... Afrodytę malującą sobie spokojnie paznokcie. Na czerwono.
OdpowiedzUsuńĆśśś... wcale sobie nie wyobraziłem przy Afrodycie tego samego... Nie, nie...
UsuńTak, mitologia twierdzi, że tam się nadzieja zaczęła. A wgl w pierwszej wersji miałem rekcje wszystkich bogów (trzynastu, bo nie mogłem się zdecydować Hestia czy Dionizos), ale było to trochę bezcelowe.
Możnaby dorzucić Hermesa, który zajętej rozprawą Hestii, próbuje gwizdnąć kolczyki czy coś :D
UsuńTo ciekawy pomysł :) Następnym razem o czymś takim pomyślę.
UsuńSuper, naprawdę świetny tekst. Chciałbym czytać coś takiego na lekcjach zamiast normalnej mitologii. Tylko trochę źle się czyta na tym tle.
OdpowiedzUsuńDla ciebie wszystko, Anonimie ^^ Też myśleliśmy o zmianie tła, czekaliśmy tylko na opinię kogoś z zewnątrz. A co do tekstu - mam nadzieję, że ten tekst wejdzie kiedyś do kanonu lektur tuż obok mitologii, bo jest świetny :D ~Stonka
UsuńDziękuję za wszystkie tak pozytywne komentarze. Czuję się dumny,choć wg. mnie to nie jest tak dobre. No, serio, Stonko, kanon lektur... Będę szczęśliwy, jeśli w ogóle cokolwiek w życiu wydam XD
Usuń