wyzwanie: święta,
iluzja
Szopkę czas zacząć.
– Spóźniłeś się.
– Łóżko mnie przytrzymało. – Przytulam krótko siostrę i przechodzę
przez drzwi.
– Próbuj być dzisiaj jeszcze milszy niż
jesteś zawsze, mój chłopak tutaj jest – mówi Karolina, a ja próbuję sobie
przypomnieć, czy kiedykolwiek mi o nim wspominała.
– Będę grzeczny. Zawsze jestem – wymuszam
radosny śmiech i wyciągam ręce po jakiś obrzydliwy sweter w sraczkowate łosie i
choinki, zapewne od mojej mamy. Zakładam go, mimo że pachnie jak zapleśniałe
kapcie z piwnicy. Wiem, że jeśli nie teraz, to później, moja kochana
rodzicielka będzie kazała mi go założyć, a ja nie będę w stanie się jej
przeciwstawić.
Wysoki kołnierz drapie mnie w podbródek, ale
gdy ciocia Irenka wychodzi z kuchni i widzi moją kwaśną minę, szybko zamieniam
się w emanację niewinności i zadowolenia z życia, więc Irenka radośnie klaszcze
w ręce i podchodzi do mnie szybko.
– Danielku, słońce! Tak bardzo się
stęskniłam! – piszczy, obcałowując mi policzki swoją bezzębną szczęką. Uśmiechając się, mówię, że byłem zajęty i że cieszę się, że wróciłem. Tak bardzo się
cieszę. Tak bardzo. – Och, Danielku, bo ty zawsze dobrym dzieckiem byłeś! Lepszym
nawet od Karolinki, bo odkąd ma ze sobą tego absztyfikanta bez grosza przy
duszy…
– Ciociu, błagam, już o tym rozmawiałyśmy –
ucisza ją Karolina, widocznie się denerwując.
– Ja tylko jestem szczera, tak jak Danielek – ciocia Irenka zgrywa
niewiniątko, składając ręce jak do modlitwy. – Ale wybaczam ci ten okropny
wybór, kochana. Są święta. Zbluzgam cię za to jutro.
Ciocia Irenka prowadzi mnie (przykład
idealnego obywatela i członka rodziny) oraz moją siostrę (zakałę społeczeństwa
i ogromne rozczarowanie dla bliskich) do pokoju gościnnego, gdzie przy
zastawionym po brzegi stole siedzi cała moja kochana rodzina – moja kochana
matka, mój kochany ojciec, kochany starszy brat, babka, dziadek, trzej wujkowie
(wszyscy ukochani), stryj, ciotka, gromadka jej ukochanych dzieci oraz
wspomniany wcześniej chłopak Karoliny, jeszcze nie kochany, ale cała reszta
towarzystwa jest przeze mnie jak najbardziej ubóstwiana.
Uśmiecham się najpogodniej, jak tylko mogę i
mówię:
– Przepraszam za spóźnienie.
„Wcale nie chciałem tu przyjść”, dodaję w myślach.
Wszyscy mnie witają, maski na ich twarzach wykrzywiają się do mnie
w uśmiechu. Ukochana mamusia przytula mnie czule, szepcząc na ucho, że wyglądam
okropnie i że tylko ten sweter od niej to mam ładny, a ja odpowiadam wzorowym
uśmiechem i ignoruję wiązankę obelg, jaką serwuje mi samym spojrzeniem. Do
brata tylko kiwam głową, bo ojciec podchodzi do mnie i bez słowa podaje mi dłoń
– ściskam ją zdecydowanie, unikając ponownego zwyzywania od mięczaków i
pedałów. Ach, zapomniałem, przecież by mnie nie zwyzywał. Nie przy ludziach. W
końcu jesteśmy idealną rodziną.
Gdy już wszyscy powiedzą mi, że przytyłem,
gdy wytkną mi dla żartu każdą porażkę w życiu, gdy wetrą balsamy kłamliwych
pochlebstw w całe moje ciało i gdy każdy już odegra swoją rolę w tej cholernej
szopce – wtedy właśnie Karolina łapie mnie za ramię i stawia przed swoim
chłopakiem, prosząc, żebym z nim porozmawiał, bo ona musi pomóc matce w kuchni.
Zgadzam się tylko po to, by kochana mamusia drugi raz nie wydziedziczyła mi siostry.
Chłopak Karoliny podaje mi dłoń i mówi, że
nazywa się Konrad. Jeszcze ma w sobie jakieś resztki prawdziwej uprzejmości, bo
jego uśmiech, w przeciwieństwie do mojego, nie jest sztuczny, a entuzjazm
udawany. Czuję jakąś nić porozumienia między mną (nieudacznikiem w obrzydliwym
swetrze) a nim (adoratorem mojej siostry w, o zgrozo, krawacie w mikołaje) mimo
tego, że tylko ja zdaję sobie sprawę z funkcji, jakie spełniamy w tym
przedstawieniu. Tylko ja wiem o szopce.
– To twoje pierwsze święta w cudzym domu? –
pytam, a on kiwa głową z uśmiechem. – Jak ci się podoba?
– Ta rodzinna atmosfera jest niesamowita – rozgląda się po pokoju,
widocznie zafascynowany wszystkimi w pomieszczeniu. – To taki miły kontrast do
tej obłudy, która zazwyczaj panuje u mnie podczas każdych świąt. A tutaj
wszyscy sobie pomagają i… naprawdę czuć tę miłość i wsparcie rodziny.
Śmieję się nerwowo, a Konrad chyba nie
rozumie. Mierzę go wzrokiem, kalkulując, czy jest gotowy na poznanie
prawdy. Dobra, walić to. Jest nowy, mogę mu wszystko powiedzieć. Musi wiedzieć,
na co się pisze, zanim stanie się częścią tej rodzinnej grupy aktorskiej.
– Posłuchaj, drogi Konradzie – ściszam
konspiracyjnie głos. – Nic, co tutaj widzisz, nie jest naprawdę. To tutaj –
wskazuję na biesiadników przy stole – to cholernie dobrzy aktorzy, a to
wszystko – zagarniam ręką cały pokój – to przedstawienie grane od lat. Nawet ja
już idealnie nauczyłem się roli rodzinnego pośmiewiska.
Daję Konradowi kilka chwil na przetrawienie
informacji.
– Czyli jednak święta wszędzie wyglądają identycznie. – Kiwa
powoli głową, ale nie wydaje się być zdziwiony. Może tylko trochę rozczarowany.
– Myślałem, że od tego ucieknę, przychodząc do Karoliny, ale najwidoczniej
wszędzie jest tak samo do dupy.
– Ta. Nienawidzę świąt. – Uśmiecham się pogodnie
w stronę zmierzającej ku nam mamusi, która zamierza podać mi do ręki lampkę
wina, wahając się trochę na początku, jakby próbowała sobie przypomnieć, czy
jestem już pełnoletni, czy jednak nie. Ostatecznie wręcza mi kieliszek i od
razu przenosi wzrok na Konrada, zapominając o moim istnieniu.
– Bardzo się cieszymy, że przyszedłeś,
Oskarze – szczebiocze przyjaźnie.
– Konradzie – poprawia ją Konrad, ale mama nic sobie z tego nie
robi.
Mówi dalej, uśmiechając się tym swoim poczciwym, pełnym miłości i
kłamstw uśmiechem. Nawet nie próbuję jej przerwać. Wiem, jakby się to skończyło
– kazaniem o posłuszeństwie i szacunku.
Mamusia mówi do absztyfikanta długo, mówi o
pracy, o przyszłości, o Karolinie i o tym, jak dobrym dzieckiem jest oraz
jak nie wyda jej jakiemuś przypadkowemu bezdomnemu z ulicy (tu śmieje się
radośnie, klepiąc Konrada po ramieniu, jakby przez przypadek), a gdy kończy,
adorator mojej siostry jest co najmniej zdruzgotany, a mój kieliszek pusty.
Chcę odejść, by sobie dolać, ale mama przywołuje mnie chrząknięciem. – A co ty
byś chciał, Danielku, na święta? – pyta, a ja przyłapuję się na tym, że nie
słuchałem. To ogromny błąd, jednak nadal próbuję odpowiedzieć.
Co bym chciał? Cel w życiu. Dobrą pracę.
Stabilność finansową. Życie miłosne.
– Skarpetki byłyby okej – mówię w końcu,
uśmiechając się. I tak wiem, że je dostanę.
Mama gładzi mnie pieszczotliwie po włosach i
zachwyca się, jaki to jestem zabawny, aż w końcu odchodzi, bo czas zacząć
uroczystą kolację. A może oddala się tylko dlatego, że nie może mnie zwyzywać
przy gościu. Wzruszam ramionami i, tak jak wszyscy, klękam do modlitwy.
Zmawiając pacierz, ciocia Irenka, mamusia oraz stryjek konkurują między sobą,
kto głośniej wyrecytuje „Ojcze Nasz” i kto mocniej ściśnie różaniec w dłoniach,
bo w ten magiczny okres świąt Bożego Narodzenia Pan ma promocję na wpuszczanie
do Nieba, więc zwraca uwagę na tak drobne szczegóły, jak stanie w pierwszej
ławce w kościele czy żarliwe wypatrywanie podobizny Jezusa w płatkach
śniadaniowych.
Potem składamy sobie życzenia – wszystkie
wyssane z palca (takie, jakie pisze się na odwrocie kartek pocztowych za
trzydzieści groszy), dzielimy się opłatkiem, aż w końcu, po godzinie
wysłuchiwania pierdół opierających się na „żebyś był milszy dla swoich
rodziców”, zasiadamy do stołu, by rozpocząć niemą, spokojną konsumpcję (mój
ulubiony etap świąt).
Usadawiam się przy samej ścianie, jak
najdalej od wścibskiego spojrzenia kochanej mamusi, niestety nadal w zasięgu jej
głosu, i biorę się za jedzenie. Karp w tym roku jest obrzydliwy, ale jem go z
uśmiechem, zachwalając dzieło wujka, bo to ponoć on go złowił, a oczerniać
wujka nawet w myślach nie wypada, bo nieładnie to tak, skoro wujek taki kochany
(jakieś dwanaście lat temu podwiózł mnie na zawody, więc gdybym nie doceniał
teraz każdego jego dzieła, wytykałby mi niewdzięczność do końca życia). Nagle
ktoś klepie mnie w ramię, zmuszając do odłożenia sztućców i odwrócenia się. To
Karolina i Konrad. Siostra wręcza mi pakunek, śmiejąc się. W pokoju panuje
gwar, więc nikt nie zwraca na nas uwagi.
– Pomyślałam, że ci się przyda. To książka –
zapowiada z uśmiechem, co wydaje mi się co najmniej podejrzane, jednak
przyjmuję paczkę. – Nasz wspólny prezent dla ciebie.
Wymuszam z siebie podziękowania. Czuję się
okropnie, bo powinienem się cieszyć z każdego prezentu, ale, błagam, książka?
Mam całe mieszkanie w książkach i wątpię, czy pod kiczowatym papierem w
gwiazdki jest coś, czego jeszcze nie czytałem i co jest równocześnie godne przeczytania.
Zwykłem rozpakowywać prezenty nazajutrz, by nie musieć udawać radości przy
innych, ale teraz nie mogę się powstrzymać. Rozrywam papier.
Podstawy asertywności dla maminsynków, głosi
tytuł. Nie wiem, czy bardziej mnie to obraża, czy motywuje do zmiany. Siedzę
nieruchomo z książką w dłoniach tak długo, aż głos mamusi nie wyrywa mnie z
zamyślenia:
– Tak, nasz Danielek to bardzo zdolne
dziecko. Od samego przedszkola już pisał wiersze, a teraz jest poetą z
sukcesami, zuch-chłopak – zachwala mnie mama dziadziusiowi z dumą, jakbym był
jej największym skarbem. – O, kiedyś nawet wygrał konkurs na recytację, więc
teraz też może coś wyrecytować! Znasz jakieś wierszyki, Danielku, prawda?
Czas skończyć to przedstawienie. Kurtyna.
– Ta. Całujcie mnie wszyscy w dupę – mówię z uśmiechem. – Tuwima.
Cudne. Cu-dow-ne! Ostatni wers mnie po prostu rozbroił. Bardzo ładna satra i inteligentny dowcip. Podziwiam wielce~
OdpowiedzUsuńDziękuję, droga Wakato. Haha zauważyłam ten komentarz dwa tygodnie za późno, ale po prostu myślałam, że nikt mnie już tutaj nie czyta, ale skoro choć ty, to chyba nie jestem jeszcze zupełnym banitą eProzacowym ;> Doceniam i kłaniam się uprzejmie.
OdpowiedzUsuńŚwięta są bardzo ciekawym zjawiskiem, bo część ludzi je uwielbia, a część wprost nienawidzi. Niestety chyba znaczna większość moich znajomych przełącza się zawsze na narzekanie, jak tylko pierwsze świąteczne dekoracje pojawiają się w centrach handlowych. Wielka szkoda, bo ja bardzo lubię ten czas w roku. Tak sobie myślę, że powinienem zacząć zapraszać znajomych do swojego świątecznego stołu. Może zacznę od Danielka, bo wydaje mi się człowiekiem, któremu nic nie zrobiłoby lepiej, niż przyjemnie spędzone święta.
OdpowiedzUsuńPozwolę sobie na tak trywialne stwierdzenie, jak: to wszystko mi tu trochę śmierdzi gejem.
Stonko, rozchmurz się trochę. Święta nie są takie złe. Podobno jakiś Bóg się nawet rodzi.
Podobno łatwiej dostrzec ciemną stronę mocy, Kruczku c: Nie słyszałeś o tej teorii?
OdpowiedzUsuń