Moi rodzice nigdy nie mieli poczucia
humoru.
Gdy byłem jeszcze mały, nie miałem
innego wyboru, jak siedzieć z nimi w niedzielne popołudnia przy stole i słuchać
maminych historyjek z młodości czy ojcowskich żartów zasłyszanych w metrze.
Zawsze zakrywałem sobie wtedy twarz dłońmi, zastanawiając się, dlaczego akurat
ja muszę mieć tak bardzo nieśmiesznych rodziców, przez dziewięć lat rozważań do
niczego jednak nie doszedłem. I gdy siedziałem tak przy stole, odgrodzony
rękami od zaraźliwej nieśmieszności moich rodziców, która z czasem przeniosła
się na mojego brata i siostrę, popełniłem jeden ogromny, kategoryczny błąd,
którego żałuję po dziś dzień – z nudów narysowałem kaczkę na serwetce.
Była to najbrzydsza kaczka, jaką świat
kiedykolwiek widział i jaką kiedykolwiek zobaczy.
Prosty szkic zapoczątkował w moich
rodzicach przypływ ambicji, który określił plany na moją przyszłość na następne
siedemdziesiąt lat. Tego samego popołudnia, na trzy dni przed moimi dziesiątymi
urodzinami, moja rodzina okrzyknęła mnie drugim da Vinci i pomijając fakt, że
popłakałem się wtedy niemiłosiernie, myśląc, iż próbują mnie obrazić (nie
miałem najmniejszego pojęcia, kim był Leonardo), to na sam fakt odkrycia nowego
talentu zareagowałem zupełnie obojętnie. Podczas gdy moja matka próbowała
zapisać mnie do szkoły plastycznej, a ojciec zwolnił mnie z najbliższych trzech
miesięcy podstawówki, ja siedziałem przy tym samym stole i rysowałem kaczki na
serwetkach.
Trzy dni później odbyło się moje małe
przyjęcie urodzinowe. Była na nich moja młodsza siostra, tata i mama. Brat
został na uczelni, więc wręczył mi prezent dzień wcześniej. Jak mogłem się
spodziewać, był to zestaw do rysowania. Taki sam, dobę później, na moje ręce
złożył mi ojciec, a następnie, po kilku minutach i paru wymownych spojrzeniach
w stronę taty, moja matka. Gdy porzuciłem wszelką nadzieję na upragniony, zdalnie
sterowany samochód, pośród pudełek z ołówkami, pojemniczków z gumkami i trzech
temperówek, zauważyłem małe opakowanie, które po głębszej analizie okazało się
być zbyt drobne, by być następnym zestawem do rysowania czy elektroniczną
zabawką.
W środku jednak leżał namacalny dowód
braku poczucia humoru moich rodziców.
Z początku nie wiedziałem, o co
chodzi. Trzymałem w dłoniach paszport i legitymację szkolną, patrząc na matkę,
która zawiesiła się na ramieniu ojca, niemal płacząc ze śmiechu. Tata zadzwonił
do mojego brata by pochwalić się swoim wyczynem, a mi pozostawało siedzieć i
czekać, aż wytłumaczy mi o co chodzi.
Miałem dziesięć lat, gdy rodzice
zmienili mi imię na Janek.
– Jan Matejko, jak ten sławny malarz –
tata wskazał palcem linijkę tekstu w paszporcie, jakbym sam jej nie widział. –
Rozumiesz? Bo my mamy na nazwisko Matejko! – roześmiał się ponownie, czochrając
mi włosy jak jakiemuś małemu głuptasowi.
Po pierwsze – wiedziałem, kim był
Matejko (w przeciwieństwie do Leonarda, ten dotąd pozostawał dla mnie jakąś
dziwną obelgą), a po drugie – zrobiło mi się szkoda moich rodziców. Nie przez
to, że ten żart był naprawdę słaby, ale dlatego, że minęło dziesięć lat, a oni
dopiero wtedy zorientowali się, że mogli go zrobić przy moich narodzinach.
Nie płakałem. Stałem na środku pokoju
z paszportem w ręku, patrząc spokojnie na moich rodzicieli i wtedy właśnie, gdy
cały świat zdawał się być jednym wielkim żartem, gdzieś bardzo głęboko w mojej
podświadomości narodziła się nienawiść do wszystkiego, co związane było z
Matejką. I z urzędnikami od zmiany imion. I z kaczkami. I w ogóle ze wszystkim.
Z czasem jednak, po wielu trudach,
przyzwyczaiłem się do swojej nowej tożsamości. Do rodziców, który wchodzili bez
zapowiedzi do mojego pokoju i wieszali na ścianach różne reprodukcje Matejki,
do szyderczych śmiechów kolegów z klasy, a także do nieustannego,
nieuzasadnionego zachwytu dziewczyn. Na żadne z nich nie zwracałem uwagi.
Kiedyś nawet próbowałem być złośliwy i powiedziałem „odczepcie się wszyscy ode
mnie”, jednak pomijając płacz małej Wiktorii, dziewczyny, która wzdychała do
mnie najgłośniej – moja reputacja pozostawała bez zmian.
Lata mijały, a ja nadal byłem uważany
za najzdolniejszego artystę w klasie. Znienawidzone kaczki zaczynały wyglądać
trochę lepiej z poskręcanymi karkami i z pourywanymi skrzydłami, ale nie licząc
czerwonych plam kaczej krwi, rysunek nadal przypominał ten sam, który
narysowałem w wieku prawie dziesięciu lat podczas niedzielnego obiadu.
– Ta brutalność jest taka świeża i
odkrywcza – powiedziała kiedyś Wiktoria, oglądając moje szkice, dotykając każdy
z nich, jakby czując wszystkie pociągnięcia ołówkiem i plamy farby (przy okazji
rozmazując cały rysunek). Mówiła to z tak wielkim przekonaniem i na tyle
głośno, że stworzyła wokół nas całkiem pokaźny tłum nowych fanów. – Nadajesz
nowy sens kaczkom!
Nie wiedziałem dokładnie, o co jej
chodziło z tym „nowym sensem kaczek”,
ale od momentu, w którym popłakała się przeze mnie, starałem się kiwać przy
niej głową i udawać, że rozumiem.
Nie rozumiałem. Nie mogłem też pojąć,
dlaczego nikt nie podejdzie do mnie i nie powie czegoś tak krytycznego i
okropnego, że aż spłonę rumieńcem i będę musiał odwrócić wzrok – a chyba właśnie
tego chciałem. Nie wystarczała mi pusta satysfakcja z pochwały brzydkiego
rysunku. Chciałem, by ludzie adorowali ten talent, o którym byłem przekonany,
że istnieje.
I nagle doznałem olśnienia – skoro
wszyscy wierzyli w moje artystyczne umiejętności, to czemu nie wmawiać im, że
umiem rysować, tak długo, aż w końcu naprawdę będę potrafił to robić? Rekomendacje,
pieniądze i popularność już miałem, więc do sukcesu brakowało mi jedynie
talentu, którym mogłem rzeczywiście zaistnieć w świecie artystów i osiągnąć
wymarzoną satysfakcję.
Trafiłem na Akademię Sztuk Pięknych.
Zdobyłem umiejętności, upragnioną
wiedzę na temat Leonarda i jeszcze większą niż wcześniej sławę, jednak
samorealizacja i zadowolenie z samego siebie aż po dziś pozostały nierealną
perspektywą na przyszłość.
I oto jestem. Jan Matejko –
niestabilny emocjonalnie artysta, który zdobył sławę dzięki imiennikowi sprzed
ponad stu lat i dzięki kaczkom na serwetkach.
– To pan jest tym sławnym malarzem?
Nagle słyszę delikatny głos, który
mimo swojej miękkości brutalnie wyrywa mnie z rozmyślań, rozszarpując błogą
kontemplację nad przeszłością na strzępy i rozrzucając jej kawałki po całym
pomieszczeniu. Miałem nadzieję, że w tej wnęce Muzeum Narodowego mnie nie
znajdą. Przecież to daleko od wejścia, ludzi, światła, zainteresowania i w
ogóle wszystkiego. Jak ja się tutaj znalazłem? Powinienem zostać w domu, tam
byłem bezpieczny. Nie musiałbym teraz mentalnie przygotowywać się na
konfrontację z właścicielem głosu, na którą wcale nie jestem gotowy. Obejmuję
się ramionami i przyciskam je do siebie, próbując opanować drżenie. Niech mnie
ktoś stąd zabierze, błagam.
Nie jestem gotowy. Nie jestem gotowy.
Nie jestem –
Gwałtownie otwieram oczy, nie zdając
sobie sprawy, że były cały czas zamknięte. Kilka metrów ode mnie stoi
dziewczyna z szerokim uśmiechem na twarzy, który, w przeciwieństwie do mojego,
nie wygląda jak szczękościsk.
– T-tak – mówię, zająkując się na
pojedynczym słowie. Żałosne.
Skąd ten brak pewności siebie? Na
pewno chodzi jej o mnie. To niemożliwe, żeby chodziło jej o drugiego Matejkę.
„A może jednak?”, myślę, a ciarki mimowolnie
przechodzą mi po plecach. Może powinienem wykrzyknąć na cały głos „To ja jestem
Jan Matejko!”, trzymając równocześnie transparent z napisem „Ale to nie ja
namalowałem Bitwę pod Grunwaldem”, by
rozwiać wszelkie wątpliwości?
Nie, nie, nie, nie muszę tego robić.
Przecież jestem sławny i na pewno chodzi jej o mnie.
Poprawiam na sobie niespokojnie
marynarkę, a dziewczyna podchodzi bliżej. Mierzę ją wzrokiem. Ma kruczoczarne
loki opadające na wąskie ramiona, błyszczące jasne oczy, dużą teczkę w ręku i
zwiewną sukienkę pod ciemnym płaszczem. Przez chwilę zastanawiam się, dlaczego
nie zostawiła okrycia w szatni, tak jak każdy przykładny obywatel, ale
przypominam sobie, że szatnia jest płatna, a ona jest studentką. W dodatku
bardzo ładną.
Jest tak ładna, że mogłaby być głupia.
– Uwielbiam pańskie Chochoły, prawdziwe arcydzieło.
Zamykam na moment oczy i głęboko
oddycham. Zbyt głupia.
– Zgadzam się, bardzo dobry obraz –
chcę wstać z fotela, ale rezygnuję. Nie mam siły, chce mi się płakać i śmiać na
raz. Ona myśli, że Chochoły są moje.
Na chwilę zakrywam dłonią usta, by powstrzymać nerwowy śmiech, jednak ręka drży
zbyt bardzo, by mogła się utrzymać w powietrzu. Nie brałem jeszcze dzisiaj
leków uspokajających. – Ale nie mój. Chochoły
są Wyspiańskiego.
Dziewczyna przestaje się uśmiechać i
czerwienieje na twarzy w jednym momencie. Głupio mi, że wprawiłem ją w
zakłopotanie, ale ktoś musiał.
Nerwowo stukam palcami w obramowanie
fotela. A może jednak nie musiałem jej tego mówić? Może mogła żyć sobie dalej w
błogiej nieświadomości, która tak pięknie wyglądała na jej jasnej twarzy, gdy
pytała o moją tożsamość? Zaczynam się pocić, podrygiwać nogą, tętno przyśpiesza
do prędkości światła, a ta dziewczyna stoi przede mną, jakby zaraz miała
wybuchnąć płaczem, będąc przy tym najbardziej niewinną, nieświadomą i
nieskalaną złem tego świata istotą. De
facto już skalaną, skoro dowiedziała się, że Chochoły są Wyspiańskiego, a nie mojego imiennika sprzed stu
dwudziestu lat.
Głupie chochoły, zawsze wszystko muszą
popsuć.
– Schodami w dół, drugi korytarz w
lewo, czerwona sala. Wiszą na ścianie od wejścia – daję jej możliwość ucieczki
i dokształcenia, więc gdy dziewczyna znika za rogiem, stukocząc obcasami o
posadzkę, czuję, że wreszcie zrobiłem coś dobrego – naprawiłem kawałeczek Wszechświata
i jeszcze nawiązałem kontakt z płcią przeciwną. Mój psychoterapeuta z pewnością
uznałby tę wizytę w Muzeum za udaną i pozwoliłby mi iść do domu.
Wzdycham i zatapiam się w fotelu,
walcząc z pokusą podwinięcia kolan pod brodę. Jeszcze tylko trzy godziny. Trzy
godziny i powrócę do pracowni, tak jak obiecał mi menadżer. Zakopię się w
płótnach, wyleję na siebie wszystkie farby jakie mam i sam stanę się obrazem.
Może nawet kiedyś pomylą mnie z samym Wyspiańskim i jego chochołami.
– Tamta sala jest alizarynowa, a nie
czerwona.
Znowu przechodzą mnie ciarki. Mam
cichą nadzieję, że to tylko głos w mojej głowie, że wcale nie dochodzi zza
moich pleców i wcale nie będę musiał się do niego odwracać. Może to tylko
otępiałe zmysły i zbyt duża wyobraźnia znowu odzywają się do mnie wtedy, gdy
najbardziej ich nie potrzebuję?
– Nie widzę między nimi różnicy –
stwierdzam, zaciskając jeszcze mocniej dłonie na ramionach i próbuję sobie
przypomnieć, czy w ogóle wiem, jak wygląda kolor alizarynowy. Chyba nie. Wszystkie
farby kupuje mi menadżer.
– Normalni ludzie nigdy nie widzą
różnicy.
Śmieję się nerwowo.
– W takim razie powinienem ją
zauważyć.
Zdobywam się na odwagę i okręcam w
fotelu, wyraźnie słysząc jak łamią mi się kości, a skóra rozrywa na strzępy,
obryzgując krwią wszystkie ściany. To był jednak błąd. Teraz wszystko mnie boli
i jestem zmęczony.
Mimo wytężenia wzroku, ledwo zauważam
postać stojącą na tle granatowej ściany. Gdyby nie rzucający jasną poświatę,
kryształowy żyrandol wiszący kilka metrów nad mężczyzną, to z pewnością rozglądałbym
się następne dziesięć minut po pustym korytarzu, zastanawiając się, czy nie
powinienem wzbogacić mojej codziennej dawki leków o jakieś mocniejsze
psychotropy, dzięki którym przestałbym słyszeć cudze głosy we własnych myślach.
Jednak nie, mężczyzna rzeczywiście tam
stoi. Stoi tam jak każdy porządny pracownik muzeum wykonujący swoją pracę – nie
za blisko ściany ani eksponatów, zachowujący dystans z odwiedzającymi i no,
może z trochę za bardzo pomarańczowym bezrękawnikiem gryzącym się z czarną
marynarką i spodniami, ale nadal z zimnym profesjonalizmem wymalowanym na
twarzy.
Chwila. Czy rzeczywiście patrzę na
człowieka, a nie na jakiś eksponat? Mierzę go jeszcze raz wzrokiem, jego
okulary z grubymi oprawkami i czerwoną muszkę. Może to jest właśnie kolor
alizarynowy?
Mężczyzna w zasadzie mógłby być
obrazem albo posągiem, w końcu tkwi tak zatrzymany w czasie i ograniczony w
miejscu przez złotą ramę wiszącą na ścianie za nim, z rękami w kieszeniach
spodni i z marmurową skórą.
Zaczynam się denerwować. Chciałbym
czymś w niego rzucić, sprawić, by zamrugał albo przemówił do mnie raz jeszcze,
ale zamiast tego siedzę w niewygodnej pozycji, szargany wątpliwościami i
uczuciem wewnętrznego niepokoju. Błądzę szaleńczym wzrokiem po ścianach, w
poszukiwaniu jakiejkolwiek pomocy, jednak gdy nie ma tam nikogo, zaczynam
panikować.
Nagle kustosz podnosi rękę do góry, w
stronę błyszczącego żyrandolu, tym samym przełamując statyczność swojej
kompozycji.
– Tu jestem – mówi, skupiając na sobie
mój rozbiegany wzrok.
Uspokajam oddech.
– Sorry
za to najście. Usłyszałem, jak mówiłeś o chochołach i nogi same mnie tu
przywiodły – nie uśmiecha się, ale sprawia wrażenie miłego.
A może wcale nie jest? Gdyby się
uśmiechał łatwiej byłoby mi przypisać do jego zachowania jakąś emocję, a tak nie
wiem, co mam myśleć. Uczucia zawsze były dla mnie zbyt trudną sztuką do
zgłębienia, więc po prostu je ignorowałem, co okazało się dość zgubne w
skutkach – wyrosłem na emocjonalnie niedorozwiniętego człowieka, który nie jest
pewien nastroju jakiejkolwiek istoty na Ziemi, pod warunkiem, że wcześniej nie
spyta się jej o to pięćdziesiąt dwa razy.
Uśmiecham się słabo, by nie pomyślał
sobie, że przypadkiem próbuję być dla niego niemiły.
– Długo tu jesteś? – pyta, a ja kilkukrotnie
kiwam głową. Powinienem próbować zrobić na nim dobre wrażenie, ale nie, jednak
nie mam siły na udawanie. Podwijam nogi pod brodę i obejmuję kolana ramionami.
– Pewnie zdążyłeś obejść już wszystkie sale.
– Nie lubię chodzić i nie lubię muzeów
– mówię, a mężczyzna patrzy na mnie pytająco, jakby czekając na wytłumaczenie,
jednak nie wiem, co jest w tym nie do zrozumienia.
Nigdy nie lubiłem poruszać się pieszo.
Najpewniej, gdybym mógł i gdybym potrafił, jeździłbym wszędzie na rowerze,
nawet w zimę. Po prostu koncept kontrolowanego upadania, jakim jest chodzenie,
zawsze był dla mnie okropną katorgą, szczególnie gdy musiałem znaleźć się w
punkcie B, będąc w punkcie A i nie widząc celu podróży. Wolałem wtedy poczekać
na jakikolwiek autobus, bez względu na to, czy miał on przyjechać za godzinę
czy następnego dnia.
A potem menadżer załatwił mi prywatny
samochód z szoferem i już zupełnie nigdzie nie musiałem chodzić pieszo. W
końcu, nawet do tego muzeum, tak niedaleko od mojego domu, przyjechałem autem.
– Dlaczego? – gdy mężczyzna zadaje
pytanie, z trudem odkopuję z pamięci, o czym przed chwilą mówiłem.
– Bo są tu cudze obrazy – mówię,
rozglądając się z odrazą po ścianach. – Nie chcę, żeby ktokolwiek porównywał
mnie do innych, a już zdecydowanie nie chcę oglądać prac lepszych od moich. Jestem
malarzem i…
– Jesteś skończonym ignorantem – mówi
krótko i opada na fotel koło mnie, rozkładając się w siedzeniu. Nie rozumiem.
Ściągam brwi i wbijam w niego wzrok, oczekując wytłumaczenia. – Bez względu na
to, gdzie wiszą twoje prace i kto je ogląda, zawsze będzie w nich coś, co
będzie dało się porównać. Ale to nie jest powód, dla którego miałbyś od razu
ukrywać się przed światem. Nie da się stworzyć wyizolowanego systemu, w którym
ludzie wypowiadać się będą wyłącznie na podstawie własnych uczuć.
– Można namalować coś, czego jeszcze
nie było – mówię.
– Wszystko już było – mężczyzna milczy
przez chwilę, zapewne napawając się moją naiwnością i brakiem wiedzy.
Och, przepraszam, Wielki Kustoszu, że
nie wiem, iż wszystko już było i nie znam, w przeciwieństwie do ciebie, całej
historii sztuki na pamięć.
– Porównując Bitwę pod Grunwaldem do Mony Lisy, Matejko namalował bohomaz – obserwuje moją reakcję. Odwracam wzrok. –
Zupełny chaos, zero harmonii, same bazgroły. Dziwię się, że ktokolwiek to
kupił… Wiesz co? – podnosi się gwałtownie z fotela. – Spalmy to. Spalmy to
wszystko. Nic, co nie jest Leonarda nie zasługuje na wiszenie w tym muzeum, a
już szczególnie nie prace tego całego Matejki.
– Ale Matejko malował w kompletnie
innym czasie – mówię, broniąc dobrego imienia mojego nazwiska. – Na innym
materiale, innymi farbami i zupełnie co innego.
Kustosz poprawia okulary i uśmiecha
się triumfalnie.
– Właśnie o to chodzi. Myślisz, że
Matejko bał się, że będą go porównywać do Leonarda, bo obaj zajmowali się
malarstwem? Wątpię. Malowali w dwóch kompletnie innych gatunkach. Tak samo nie
porównasz poezji do prozy, drzewa do kwiatka ani gwiazdy do planety. Gdybyśmy w
kółko porównywali się do kogoś innego, do końca życia zatrzymalibyśmy się w
jednym punkcie.
– Ja…
Ja chyba właśnie jestem zatrzymany w
jednym punkcie.
* * *
Kustosz nie zatrzymuje się przy żadnym
eksponacie.
Nazwał mnie ignorantem, a sam nie
zwraca uwagi na wszystkie dzieła, które mijamy, a to przecież całe piętro z
dobytkiem antyku. Powinien zachwycać się jak wszyscy inni, mimo tego, że
pracuje tu i widzi wszystkie eksponaty pięćdziesiąt dwa razy na dzień, więc
niby już mogły mu się znudzić. Ale zdecydowanie nie powinien tak obojętnie
obrzucać ich wzrokiem!
Potykam się o własne nogi i niemal
przewracam ludzi wpatrujących się w marmurową rzeźbę Apolla.
– Przepraszam – powtarzam siódmy raz
tego dnia, odsuwając się jak najszybciej od starszej pary, która, jeśli zaraz
nie odejdę, rzuci się na mnie i zabije na miejscu. Jestem tego pewien. Znowu
próbuję nadążyć za długimi nogami Kustosza.
– Nie można biegać po korytarzach –
mężczyzna upomina mnie surowym tonem, przypominając o swojej posadzie. –
Jeszcze coś popsujesz i będę musiał się za ciebie tłumaczyć.
Przełykam wstyd. Czuję się znowu jak w
gimnazjum, gdy musiałem iść do dyrektora, bo otwierając drzwi uderzyłem nimi
Wiktorię, która czekała aż wyjdę z łazienki.
– Dokąd idziemy? – pytam, praktycznie
szepcząc, gdy zauważam, że jesteśmy na końcu korytarza. Ściany są tu szare i
puste, bije od nich zimno oraz rozpacz, która bardzo szybko mi się udziela.
Obejmuję się ramionami. Żałuję, że przeciwstawiłem się menadżerowi w kwestii
założenia cieplejszej marynarki.
Kustosz wyjmuje z kieszeni pęk kluczy,
obserwuje go uważnie przez chwilę, aż w końcu wybiera jeden z nich i podchodzi
do dotychczas ukrytych przed moim wzrokiem drzwi we wnęce. Przez pewien czas
siłuje się z nimi, aż w końcu otwiera je na oścież, ukazując pusty plac za
muzeum. Porywisty wiatr uderza we mnie całą swoją siłą.
– Wyłaź – komunikuje Kustosz.
Wyłażę.
– Mam dość patrzenia, jak się tutaj
męczysz. Wyglądasz jak pies przywiązany do słupa przy supermarkecie – mężczyzna
poprawia okulary kciukiem, a ja myślę wyłącznie o tym, że zostawiłem płaszcz w
szatni. – Mieszkasz niedaleko? – wskazuję budynek na końcu ulicy. Kustosz
patrzy w jego stronę przez chwilę, jakby oceniając odległość. – Poradzisz
sobie? – pyta w końcu, a ja kilkakrotnie kiwam głową.
Stoimy w niezręcznej ciszy przez
pewien czas.
– W takim razie pa – mówi nagle
Kustosz, zamykając przede mną drzwi.
Wyciągam telefon i dzwonię po
Wiktorię.
* * *
– Jak mogłeś zapomnieć o płaszczu,
wychodząc z muzeum, przecież szatnie są tuż obok wyjścia – Wiktoria otwiera
przede mną drzwi i sprawdza czas na telefonie.
Idę szybko do kuchni, milcząc tak samo,
jak całą drogę do domu.
– I miałeś zostać jeszcze godzinę. W
ogóle się mnie nie słuchasz – słyszę, jak zamyka drzwi na wszystkie siedem
zamków i zdejmuje kurtkę. – Gubisz za sobą rzeczy – podnosi moją marynarkę i
krawat z ziemi, po chwili podbiegając do mnie i delikatnie wyjmując mi z rąk czajnik,
który dopiero w nie pochwyciłem. – Zostaw, bo się oparzysz. Dlaczego nie
zostałeś jeszcze godzinę, jak cię prosiłam? Musiałam do ciebie jechać z
drugiego końca miasta, bo ponoć szofer się zabił w zeszłą środę.
– Czułem się jak pies przywiązany do
słupa przy supermarkecie – mówię, otwierając szafkę z herbatami. Wszystkie
pudełka spadają na mnie, rozsypując swoją zawartość po podłodze. Znowu będę
musiał układać je alfabetycznie.
Wiktoria od razu zbiera torebki, nie dając
mi nawet czasu na zastanowienie się, czy chce mi się po nie schylać.
– Dużo dzisiaj mówisz. Poznałeś kogoś?
– Dziewczynę.
– Ładna?
Przeraża mnie perspektywa powiedzenia
tego na głos.
– Myślała, że Chochoły są Matejki.
Wybuchamy śmiechem, a Wiktoria niemal
wylewa wodę z czajnika. Z trudem stawia go na elektronicznej podstawce,
chichocząc dalej i mrużąc oczy tak, jak robiła to jeszcze gdy byliśmy dziećmi.
Choć z tej małej Wiktorii nieodstępującej mnie na krok wyrosła na dużą Wiktorię
nieodstępującą mnie na krok, to nadal patrząc na nią, widzę tę samą dziewczynę,
która popłakała się przeze mnie w szkole podstawowej i tę samą, która
wychwalała moje koślawe kaczki w gimnazjum.
Uśmiecham się nostalgicznie, patrząc
na Wiktorię próbującą opanować śmiech. Stoimy przez kilka minut oparci o blaty
kuchenne i dyszymy ciężko, jak po pięćdziesięcio-dwu kilometrowym maratonie. A
może tylko ja dyszę? Nie wiem, nie słyszę niczego innego niż moje tętno głośności
dzwonu kościelnego.
– Szkoda tej dziewczyny, może nawet
byś się z nią umówił na obiad albo do teatru – mówi Wiktoria, patrząc na mnie
wyczekująco, tak jak ja na czajnik i bulgoczącą w nim wodę.
Potrząsam przecząco głową. Nie chcę
nigdzie wychodzić.
* * *
Czasami lubię udawać, że mam kontrolę
nad Wszechświatem.
Patrzę na czerwone światło i w myślach
mówię zaklęcie, które zmienia je na zielone. A jeśli nie zmienia się w
momencie, w którym to pomyślałem, to mówię, że to czar długofalowy i musi się załadować.
Ale teraz światło od razu zmienia się
na zielone, więc stawiam krok na pasy, przestrzegając biało-czarnego porządku,
który dyktuje zasadę chodzenia wyłącznie po jednym kolorze.
Szybko cofam się z powrotem do
krawężnika. Który kolor powinienem wybrać? Mam czarne buty, ale białe
skarpetki. Jeśli pójdę po czarnych, mogę nie zauważyć swoich stóp i się
przewrócić. Patrzę na nogi kobiety przechodzącej koło mnie. Idzie po białych.
Nie chcę wykraczać poza schemat.
Idę po białych. Raz, dwa, trzy, cztery
i pięć. Raz, dwa. Siedem białych pasów i czerwone światło.
Poszło jak bułka z masłem.
* * *
– Musiałem wpłacić za ciebie kaucję,
bo nie oddałeś numerka z szatni – Kustosz rzuca we mnie płaszczem. Ma na sobie
tę samą co wczoraj czarną marynarkę, alizarynową muszkę i tym razem zielony
bezrękawnik. Wygląda jak rozzłoszczony bożonarodzeniowy skrzat. – Zbankrutuję
przez ciebie. Czapkę i szalik masz w rękawie.
Niezgrabnie wygrzebuję rzeczy z głębin
płaszcza.
– Wracałeś wczoraj pieszo?
Potrząsam przecząco głową.
– Ale znalazłem złotówkę pod
siedzeniem – zakładam czapkę na głowę, uważając, żeby nie poszargać starannie ułożonych
przez Wiktorię włosów. – Można powiedzieć, że to przeznaczenie.
– Nie wierzę w przeznaczenie – mówi
Kustosz uśmiechając się, gdy patrzy jak usiłuję zawiązać na szyi szalik. –
Jeżeli bardzo czegoś pragniesz, musisz tylko poczekać na dobry moment i zrobić
to sam.
To niemożliwe. Zbyt długo byłem wyręczany
we wszystkich samodzielnych czynnościach, bym teraz nagle zaczął żyć jak każdy
normalny człowiek. Nawet z własnym szalikiem sobie nie radzę.
Mężczyzna czeka aż ubiorę się cały,
odwraca się na pięcie i zaczyna iść w stronę sali poświęconej sztuce nowożytnej.
Powinienem za nim iść? Nie. Za dużo ludzi. Już i tak, idąc tutaj, musiałem się
z nimi zmierzyć, a jeśli teraz jeszcze między nich wejdę, to zostanę stłamszony
przez ich brudne buty i ostre łokcie, którymi wszędzie się tak rozpychają. Dodatkowo
wzdrygam się na myśl zobaczenia tłumu śliniącego się do prac Matejki i
wychwalającego Bitwę Pod Grunwaldem,
największe dzieło w historii polskiego malarstwa, bla bla bla.
Nie chcę tam iść.
Nie wiem, dlaczego jednak zamykam oczy
i idę. Kieruję się jedynie dźwiękiem kroków przechodzących koło mnie ludzi i
głosem Kustosza, który właśnie odgania ich na bok, upominając, żeby nie
torowali przejścia. Wtedy też prawie przewracam się, szturchając kogoś, ale nadal
trzymam zamknięte oczy, więc Kustosz przeprasza za mnie i ciągnie z dala od
tłumu. Dopiero po kilku minutach się odzywa.
– Co ty wyprawiasz? – słyszę, jak mówi
dość poirytowanym tonem.
– Tu jest pełno Matejki. Nie chcę
widzieć Matejki.
– Myślałem, że go lubisz – wyobrażam
sobie jego brwi unoszące się w łuku, gdy wymawia te słowa, ale głos ma raczej
niezbyt zaskoczony.
– Jestem kulką nienawiści do Matejki –
mówię i myślę, że to raczej nie ma sensu, ale wydaje się adekwatne. Kustosz
prycha, jednak jestem pewien, że się uśmiecha.
– Dobra, obojętne. To i tak nie jego
obraz.
Otwieram oczy. Jestem w jasnożółtej
sali z wysokim sufitem i pojedynczym obrazem wiszącym na ścianie. Rama trzyma w
sobie błogi, wiejski krajobraz z drzewem, chatką i wschodzącym słońcem. Dość
mało ciekawy widoczek, jak na Muzeum Narodowe.
– Czyje to? – pytam automatycznie, bo
może powinienem zachwycać się obrazem ze względu na samo nazwisko.
– Nieważne. Gdyby był ważny, to by
tutaj nie wisiał – mówi Kustosz, a ja od razu chcę zauważyć, że to Muzeum Narodowe i w nim wszystko jest
ważne, ale natychmiast mi przerywa. – Autor malował dla obserwatorów, a nie
miejsca w muzeum. Szczególnie nie dla tego miejsca.
Patrzę za siebie. Oddaliliśmy się od
tłumu i znowu weszliśmy w korytarz, w który nikt nie wchodzi. Odwracam się do
obrazu, ogarniając jeszcze raz wzrokiem delikatne pociągnięcia pędzla, które
mimo swojego profesjonalizmu i wrodzonego wyćwiczenia, sumując się, tworzą coś,
czego nikt w rzeczywistości nie docenia. Przełykam nerwowo ślinę. Nie chcę
skończyć, malując wiejskie scenerie, a chyba właśnie taki czeka mnie los – los
nieznanego malarza w ostatniej sali na końcu korytarza.
Kustosz poprawia kciukiem okulary na
nosie.
– Może wierzysz w przeznaczenie, bo
nie doczekałeś się jeszcze dobrego momentu, by zrobić coś sam?
* * *
– Odebrałeś płaszcz z muzeum –
Wiktoria niemal wbiega do pokoju, w ręku trzymając moje okrycie jak dowód na
popełnioną zbrodnię. Ma tak czerwone policzki, że widać je nawet spod masy
jasnego pudru. – Mówiłeś, że nie będziesz wychodzić z domu. Nie możesz mnie tak
oszukiwać, Janek! A jeśli coś by się stało, a ja bym o tym nie wiedziała?
Odkładam szkicownik na stół i wstaję z
fotela, poprawiając na sobie sweter.
– Ale nic się nie stało – chyba nie
potrafię uspokajać ludzi, bo Wiktoria znowu wybucha.
– Przecież ja miałam dzisiaj po niego pojechać, dlaczego zrobiłeś to sam, bez
mojej wiedzy? – mijam ją niezgrabnie w drzwiach i kieruję się po schodach w
stronę przedpokoju. Zawsze kłócimy się w przedpokoju. To trochę taka tradycja. –
Musimy mieć do siebie zaufanie, więc nie możesz ciągle…
– M-muszę się stać bardziej
samodzielny – przerywam jej w końcu, zająkując się. Puls przyśpiesza mi do
prędkości światła, w ustach robi się sucho. Niektóre rzeczy się nie zmieniają,
nadal boję się jej sprzeciwić.
Wiktoria patrzy na mnie jak na idiotę.
– Janek, ty nie potrafisz sam sobie
herbaty zrobić.
– Może dlatego, że nigdy mi nie
pozwoliłaś? – dziewczyna mruga wielokrotnie, jakbym uderzył ją w twarz moimi
słowami, ale mówię dalej: – W-w-wiktoria, ja mam dwadzieścia sześć lat, może to
dobry moment na zrobienie czegoś samemu?
Kobieta już chce coś powiedzieć, gdy nagle
dzwoni jej telefon. Patrzy na mnie zmieszana, ale ja stoję tylko w ciszy, znowu
zatrzymany w jednym punkcie w przestrzeni. Wiedziałem, że tak się stanie. Nigdy
nie kończymy naszych kłótni, zawsze coś musi je przerwać, a potem już do nich
nie wracamy. Dziewczyna w końcu odbiera połączenie i wychodzi do drugiego
pokoju, by po kilku minutach pojawić się z powrotem.
– Muszę iść. Porozmawiamy jak wrócę –
pakuje kilka rzeczy do torby, zarzuca w pośpiechu płaszcz na ramiona i łapie
kluczyki od samochodu leżące na stoliku koło wyjścia. – Do tego czasu nie
wychodź nigdzie, dobrze?
Kiwam kilkakrotnie głową, gdy otwiera
wszystkie siedem zamków w drzwiach.
– Tylko nie próbuj sobie sam robić
herbaty, bo możesz się oparzyć! – krzyczy jeszcze na odchodne, gdy przechodzi
przez furtkę, mija kilka osób na ulicy i wsiada do samochodu zaparkowanego na
chodniku.
Patrzę za nią tak długo, aż nie znika
za budynkiem Muzeum, po czym zamykam drzwi i siadam tuż pod nimi. Wzdycham
żałośnie jak jakaś nastolatka z problemami. Chyba jestem skazany na zatrzymanie
w jednym punkcie czasoprzestrzeni, nie mogę ani dorosnąć, ani wydorośleć. Obejmuję
się ramionami i przyciskam je do siebie, próbując opanować drżenie. Niech mnie
ktoś stąd zabierze, błagam.
Nagle słyszę pukanie do drzwi. Z
trudem podnoszę się do pozycji stojącej, przyklepuję odstające na czubku głowy
włosy i dopiero wtedy sprawdzam w wizjerze, kto stoi na schodach.
– Dzwonek ci nie działa – Kustosz
wciska uporczywie palec w przycisk na ścianie, jakby chcąc udowodnić, że jest
jak mówi. Oczywiście, że jest.
– Wiem. Nie działa od dwóch lat –
mówię przez drzwi, siłując się z piątym zamkiem. W końcu udaje mi się wszystkie
otworzyć.
Na schodach stoi Kustosz w długim
płaszczu zapiętym prawie pod szyję, gdzie wystaje alizarynowa muszka. Wpatruję
się w nią parę chwil. Czy właśnie ona jest stałym punktem w Kustoszowym
Wszechświecie?
– Powinieneś naprawić ten dzwonek –
Kustosz przechodzi przez próg i staje naprzeciwko mnie. – Zdajesz sobie sprawę,
że pukanie to w rzeczywistości bicie w czyjeś drzwi tak długo, aż w końcu cię
wpuści?
Potrząsam przecząco głową, a Kustosz
zamyka drzwi na trzy zamki. Wpatruję się nienawistnie w pozostałe cztery, jakby
oczekując, że same się zablokują, ale te nawet nie patrzą w moją stronę. W
przeciwieństwie do Kustosza. Odbieram od niego płaszcz i zapraszam go gestem
dłoni w stronę kuchni na końcu długiego korytarza.
Niemal się hiperwentyluję, uświadamiając
sobie, że nie mam pojęcia jak powinienem obchodzić się z gościem. Mogłem
zatrzymać go w progu i wymyślić jakąś dobrą wymówkę, dlaczego nie może wejść i
może by sobie poszedł, zamiast naruszania mojego małego, zdezynfekowanego
Wszechświata. Obejmuję się ramionami, nerwowo wbijając paznokcie w rękę. W tym
domu od ostatnich trzech lat nie stanęła żadna cudza stopa, żaden z kubków nie
został skalany obcymi odciskami palców, ani żaden zapach nie mieszał się z
perfumami Wiktorii i moich farb. Żaden.
Kustosz idzie spokojnie przez
przedpokój, przyglądając się moim obrazom, które wiszą na ścianach w równym
rzędzie. Zatrzymuje się nawet przy kilku z profesjonalną miną i mamrocze coś
pod nosem, jednak po chwili przechodzi do następnego. Zakrywam usta dłonią,
uśmiechając się. Nawet poza pracą zachowuje się jak kustosz.
– Kim była ta kobieta? – pyta nagle,
gdy wchodzimy do kuchni. Czyli widział, jak wychodziła. Jak długo stał pod moim
domem?
Zastanawiam się chwilę nad
odpowiedzią, jednak w końcu mówię to samo, co zawsze:
– To mój menadżer.
– I zakazuje ci robienia sobie herbaty?
Śmieję się nerwowo.
– Nie, to taki nasz mały żarcik –
próbuję nadać temu humorystyczny wydźwięk, ale jak zawsze mi się nie udaje. Chyba
jednak brak poczucia humoru moich rodziców przeniósł się też na mnie. Wzdycham
żałośnie, otwierając ostrożnie półkę z herbatami. Nie zastanawiając się zbyt
długo, szybko wyciągam pudełko odznaczone literą A i nastawiam wodę w czajniku.
Jak na razie idzie dobrze. – Z cukrem czy bez? – pytam, bo ponoć tak się robi.
– Nie musisz mi udowadniać, że
potrafisz robić herbatę, wierzę ci – Kustosz śmieje się, a ja robię to samo,
tyle że znacznie bardziej nerwowo i niezręcznie.
Stoimy tak przez chwilę w ciszy, aż w
końcu zdobywam się na odwagę i pytam:
– Chcesz zobaczyć moją pracownię?
Kustosz wkłada z powrotem pudełko z
herbatą A do szafki i odłącza czajnik od prądu.
– Myślałem, że nigdy nie spytasz.
* * *
Wyjmuję zakurzoną teczkę spomiędzy książek
i wręczam ją Kustoszowi. Chcę powiedzieć, że to moje pierwsze szkice, jednak
zanim udaje mi się wydusić z siebie jakiekolwiek słowo, mężczyzna otwiera
teczkę i zaczyna przeglądać zawartość. Obserwuję, jak uważnie analizuje każdy
rysunek z profesjonalną miną, wielokrotnie oglądając go pod każdym kątem. Gdy
kończy, zapada cisza.
– To było… – przerywa na chwilę, zakrywając
usta ręką. Stoi tak moment, aż w końcu wybucha śmiechem.
– Co? – pytam zdezorientowany nagłą
zmianą nastroju mężczyzny.
– Czy te szkice na pewno są twoje? –
wyjmuje kilka serwetek z kaczkami i pokazuje mi, jakbym sam ich nie widział,
śmiejąc się dalej. – Błagam, powiedz mi, że nie dałeś tego do portfolio, kiedy wybierałeś
się na ASP.
– Oczywiście, że nie – sam nie wiem,
dlaczego się czerwienię.
Przecież jestem świadomy, że rysowałem
to dawno i nie powinienem tak reagować. Odwracam wzrok. Chyba zbyt mocno przyzwyczaiłem
się do ciągłych pochwał, nawet tych najgorszych rysunków, by teraz znosić
krytykę. Wyciągam mu z rąk teczkę i szybko wkładam z powrotem między książki,
przysięgając sobie, że jak Kustosz wyjdzie, to ją spalę.
– To dobrze, że trzymasz takie
rysunki. Pokazują jak rozwijasz się przez lata – mężczyzna zaczyna krążyć po
pokoju, przyglądając się po kolei wszystkim kartkom, które wiszą na ścianach i stropie
w równych odstępach. – Pracownia warta swojego mistrza… – mówi pod nosem. W
końcu zadziera głowę, podnosi rękę i zamaszystym ruchem pokazuje na suficie trzy
punkty, jakby wskazywał konstelacje na gwieździstym niebie. – Te wydają się
znajome.
Głośno przełykam ślinę, obejmując się
ramionami. Nie lubię tego mówić, ale kiedyś trzeba. A przynajmniej tak twierdzi
Wiktoria i psychoterapeuta.
– Jestem trochę sławny – mamroczę.
– To by tłumaczyło dom, menadżera i
osobistego szofera – Kustosz w końcu przenosi wzrok na mnie. – Ale nie mogę
rozgryźć twojego charakteru. Popularni ludzie z pieniędzmi zachowują się inaczej.
Skubię sweter, nie wiedząc, czy miał
to być komplement czy obelga.
– Nie wiem jak powinienem się
zachowywać, nie mam kontaktu z bogatymi ludźmi.
Kogo ja okłamuję, przecież ja w ogóle
nie mam kontaktów.
– Masz żółte papiery? – mężczyzna mówi
wolno i spokojnie, świdrując mnie swoim metalicznym spojrzeniem. Aż cofam się o
krok, nie wiedząc co się dzieje.
– W-wiktoria robi wszystkie zakupy, musiałbym
się jej spytać – zająkuję się, błądząc wzrokiem po twarzy Kustosza. To
zadziwiające, jak szybko jego konsternacja zamienia się w szeroki uśmiech. – O
co ci chodzi? – ściągam brwi, domagając się wyjaśnień.
– Czy mi zawsze musi o coś chodzić?
* * *
Pociągnięcia mojego pędzla
synchronizują się z dźwiękami z telefonu Kustosza, który od ostatnich dwóch
godzin czyta gazetę w Internecie. Podczas gdy on nieustannie wierci się w
fotelu, twierdząc, że jest zbyt wygodny, by w nim siedzieć, ja pozostaję
zatrzymany w jednej pozycji – wyprostowany jak struna, z wiszącą w powietrzu
ręką z pędzlem i papierosem w ustach, który równoważy drżenie dłoni oraz standardowe
rozchwianie emocjonalne. W efekcie praktycznie nie ruszam się od dwóch godzin. Mógłbym
zostać posągiem.
Kustosz wyjmuje mi papierosa z ust i
rozgniata o paletę.
– Kto to jest? – pyta.
– Dziewczyna z muzeum – mężczyzna
patrzy na mnie w braku zrozumienia. – No wiesz, ta która myślała, że Chochoły są Matejki.
– A nie są?
Śmiejemy się krótko, a Kustosz
przesuwa sztalugę w swoją stronę.
Obserwuję jego twarz, gdy mruży oczy i
po kolei zaczyna dokładnie analizować każdy kawałek zamalowanego płótna, tak
jak robi to zawsze.
– Świetne – mówi w końcu, po kilku
minutach.
– Lepsze niż kaczki na serwetkach?
– Kaczki to przeszłość. Tego dzieła
nie da się do nich porównać – zauważa, uśmiechając się, a mnie wypełnia
satysfakcja i duma. W tym punkcie czasoprzestrzeni mógłbym się zatrzymać. Kustosz
patrzy na zegarek. – Muszę iść, bo się spóźnię do pracy – wstaje, wycierając
dłonie z popiołu oraz farb o mój fartuch i kieruje się w stronę drzwi.
– Przecież muzeum jest dzisiaj
nieczynne – przypominam sobie nagle, obracając się w jego stronę. Zatrzymuje
się przy drzwiach.
– Chyba nie myślałeś, że tam pracuję –
jego słowa uderzają we mnie jak rozpędzony pociąg.
Myślałem.
– To jak będę teraz do ciebie mówić? –
wstaję i wyszarpuję ręce z rękawów, rzucając fartuch na ziemię. Pędzle spadają
na podłogę, rozbryzgując farby po panelach, jednak nie zwracam na nie uwagi,
wpatrując się gniewnie w mężczyznę.
Kustosz ściąga brwi w braku
zrozumienia.
– A jak niby mówiłeś wcześniej?
* * *
Dno. Dno. Dno.
Do dna.
Rzucam kieliszkiem o ścianę. Alkohol
pali mnie w gardle, pozostawiając po sobie ognisty ślad wzdłuż przełyku. Nie
chce mi się i nie jestem w stanie zejść na dół po wodę, więc łapię za
rozpuszczalnik stojący koło palety i przez chwilę siłuję się z zakrętką, jednak
daję za wygraną. To ostatni raz, jak ze mną wygrywasz, korku. Ostatni.
Kustosz wyszedł z mojego domu cztery
godziny temu. Zostawił po sobie tylko zgniecione poduszki na fotelu i odciski
palców na dwóch kubkach w kuchni. W zasadzie to nie jestem zły na Kustosza,
naprawdę. Nie-nie-nie-nie, nie Kustosza.
Kustosz nie jest Kustoszem, nie pracuje w muzeum. Pewnie pracuje na stacji
benzynowej. Idiota. I dobrze, że nie odprowadziłem go do drzwi.
Śmieję się do własnego odbicia w
lustrze, które patrzy na mnie zawiedzione, z uniesionymi w smutku brwiami i
wyrazem twarzy, który bezsprzecznie wskazuje na obrzydzenie. Czemu tak się
gapi? Przemierzam kilkukrotnie pokój, by sprawdzić, czy śledzi mnie wzrokiem.
Śledzi. Patrzy na mnie, jakby mówiąc: „Zmarnowałeś życie” albo: „Twoja siostra
miała urodziny w zeszły wtorek, weź do niej wreszcie zadzwoń”, ale w rzeczywistości
odbicie pozostaje milczące, co irytuje mnie jeszcze bardziej. Nie wiedząc co
zrobić, ciskam w lustro paletą. Po zdegustowanej twarzy rozpływają się
rozwodnione farby, tworząc z niej różnobarwny wodospad depresji i brzydoty,
który jeszcze lepiej odzwierciedla rzeczywistość niż wcześniej.
Śmieję się jeszcze głośniej, gdy
okazuje się, że to nie lustro, a obraz który miałem oddać na jutrzejszą aukcję.
Desperacko próbuję jakoś ratować malowidło, jednak tylko pogarszam sprawę,
rozmazując farby po całym płótnie. Patrzę na nie z zakłopotaniem, pocierając
brudną ręką kark. Kurde. Do niczego już się nie przyda.
Obejmuję obraz i ostrożnie, a
przynajmniej tak mi się wydaje, schodzę po schodach na parter, przytulając się
do umazanej barwnikami powierzchni. Na swetrze odbijają mi się farby. Wzdrygam
się, myśląc, że w życiu nie miałem na sobie tylu kolorów.
Dzwonek do drzwi.
To z pewnością urojenia, nie
naprawiałem dzwonka, by ktoś mógł nim dzwonić.
Ustawiam obraz pod ścianą i łapię za
zapałki. Przez chwilę próbuję skoncentrować wzrok na malutkich patyczkach aż w
końcu, bo wielu próbach, udaje mi się zapalić jeden z nich i podpalić obraz.
Wrzucam go do kominka i patrzę, jak płonie. I tak nic, co nie jest Leonarda da
Vinci, nie jest godne wiszenia gdziekolwiek.
Jednak jest to bardzo uspokajający
widok, jakby nie patrzeć. No, chyba że z perspektywy płótna. Na jego miejscu obwiniałbym
samego siebie, że dałem się wrzucić do kominka i że wyglądam tak żałośnie
płonąc. Nie żeby to była moja wina, ale każda okazja jest dobra, żeby
uświadomić sobie, jak okropnym człowiekiem czy obrazem się jest.
Przez dym szczypiący mnie w oczy chce
mi się płakać. Pociągam nosem, patrząc na zwijający się w konwulsjach obraz, na
jasne oczy zachodzące sadzą i spalony do połowy uśmiech. Siadam na podłodze i
zaczynam płakać z całego serca, z całych płuc i z całych kanalików łzowych. Jak
znalazłem się w takim położeniu? Przecież dotychczas sobie radziłem, mimo tego,
że moje życie już od dawna było wysypiskiem. Zrezygnowałem z kontaktów z
ludźmi. Zamknąłem się w swoim wyizolowanym systemie. Stałem się małą kulką
nienawiści, która dotąd nie może zdecydować się, czy bardziej nienawidzi
siebie, czy reszty Wszechświata.
Między odgłosami palącego się obrazu i
mojego żałosnego szlochu, słyszę dźwięk otwieranych drzwi.
– Zamknąłeś na tylko jeden zamek.
Kustosz. Oczywiście, że Kustosz.
Słyszę, jak rzuca kurtkę na stół i jak do mnie podchodzi. Staje i pochyla się,
żeby sprawdzić, co tli się w kominku, a po chwili kiwa głową ze zrozumieniem i
mówi:
– Palisz swoje obrazy – brzmi to
bardziej jak stwierdzenie niż pytanie, więc nie odpowiadam.
– Bo jest zimno – to nie ja mówię. Ja
siedzę sobie w kąciku, gdzieś głęboko na dnie mojego umysłu i rysuję kaczki na
serwetkach. Pociągam nosem. – Kto ci w ogóle dał klucze? Ja nikomu nie dawałem
kluczy. Pamiętałbym, jakbym komuś dawał klucze, a już szczególnie komuś takiemu
jak ty, bo ty pewnie byś chciał moich kluczy. Klucze.
Moje wewnętrzne ja zamyka na chwilę oczy
i bierze kilka głębokich oddechów, słysząc własne słowa. Wyrzekam się mojego
zewnętrznego ja. Jestem pewien, że nie należy do mnie i zostało mi wszczepione
z obcego organizmu, który był w stanie powtórzyć na przestrzeni czterech zdań
jedno słowo pięć razy.
– Dużo dzisiaj mówisz – odzywa się w
końcu Kustosz. – Piłeś coś?
Nie.
– Tak.
* * *
Kustosz wyjmuje kolejny flakon wódki z
barku i stawia go na stole, tuż koło dwóch kieliszków. Powiedział, że nie
pozwoli mi pić samemu, bo to żałosne, więc od czterech kolejek pijemy razem. Wpatruję
się beznamiętnie w ciecz wypełniającą naczynko i pociągam nosem. Przez
beznadziejność mojej sytuacji znowu chce mi się płakać.
– Przecież dotąd sobie jakoś radziłem
– podnoszę kieliszek do ust i maczam w nim palec. – Nawet mój psychoterapeuta
powiedział, że jestem stabilny. Jego dokładne słowa. Stabilny. Jestem stabilny.
– Jesteś rozklekotany jak koło
piętnastowiecznego wozu inkwizycyjnego – Kustosz bierze głęboki oddech i pije
wszystko naraz. Przez chwilę kaszle, krzywiąc się przy tym niemiłosiernie,
jednak zaraz potem leje sobie następną kolejkę. – Nie widzę sensu w tym, żeby
cię oszukiwać. Masz problemy i tyle. Ci wszyscy specjaliści od mózgów powinni
ci pomóc je rozwiązać, a nie wpajać ci, że wszystko jest dobrze – pije, kaszle,
nalewa. – To jak prowadzenie wojny z przeciwnikiem, który próbuje ci wmówić, że
wcale nie ma żadnej wojny.
Piję. Wódka już dawno straciła smak, a
tym samym umiejętność odwrócenia mojej uwagi od nurtujących mnie problemów tym swoim
palącym uczuciem w przełyku. Macham ręką, by Kustosz lał dalej.
– Jak się rodziłem to nie chciałem
mieć żadnych – kręcę młynek palcem przy skroni – problemów z głową. Chciałem
sobie… Chciałem sobie po prostu rysować, ot tak. A teraz już jakoś, nie wiem…
– To dlaczego malujesz? – przerywa mi
nagle Kustosz, dając mi zdecydowanie za mało czasu na zastanowienie.
Jak mam myśleć, gdy słyszę we własnej
głowie jak szybko krew krąży mi w żyłach, a serce bije niczym gong? W dodatku
wszystko się chwieje. Chwieje się Kustosz, chwieją się kieliszki i chwieję się
ja. Wlepiam wzrok w kałużę wódki na stole.
– Żeby się lepiej czuć.
– A kiedy to zacznie działać?
– Działało, póki nie dowiedziałem się,
że istnieją jakieś kanony w sztuce – wyję żałośnie, wbijając czoło w stół i
bucząc w blat. – I że kaczki raczej nie kwalifikują się jako sztuka, w ogóle.
Kustosz śmieje się gardłowo, wypijając
następny kieliszek.
– Tamte kaczki były okropne.
– Wiem no – podnoszę się tylko po to,
żeby wypić. – Chciałbym sprzedawać to, co maluję, a nie malować to, co sprzedaję.
Gdzie moja wolność wpisana w bycie artystą, gdy działam pod publikę?
– Jeśli cię to pocieszy, to da Vinci
po Monie Lisie nie namalował nic
równie dobrego. Machnął sobie jeszcze tylko trzy obrazy i umarł.
– Może ja też powinienem umrzeć – myślę
na głos.
– A jak jesteś sławny?
– Tak na jedną pięćdziesiątą drugą
sławy Leo – przecieram oczy.
– Jak dobijesz do jednej trzeciej to zastanowię
się, czy zgadzam się na twoje umieranie.
* * *
– Masz – Kustosz wciska mi pędzel w rękę,
a ja z trudem zaciskam dłoń, by go utrzymać. Chyba mięśnie mi zwiotczały. –
Masz i maluj. Maluj, co chcesz. Chciałeś malować, to masz. A tu masz farby –
chyba chce wskazać na flakoniki koło sztalugi, ale w rzeczywistości macha ręką
po całym pokoju.
– Widzę przecież – mamroczę, idąc
chwiejnym krokiem i biorąc płótno spod ściany. Zadowolony z siebie stawiam
podobrazie na stojaku i po krótkim zastanowieniu przytulam się do niego,
zostawiając na środku wielobarwną plamę ze swojego swetra.
– To zawsze jakiś początek – zauważa
Kustosz, siadając na podłodze.
* * *
Chce mi się spać, gdy patrzę na
Kustosza rozwalonego na swojej tweedowej marynarce na ziemi. Czy na serio muszę
podnieść ważącą tonę rękę z tym głupim pędzlem i zamoczyć go w czerwonej
farbie, a raczej tej bordowej papce, która z niej została? To chyba przewyższa
moje możliwości, ale i tak próbuję. Wpycham z uporem pędzelek do flakoniku,
wygrzebując z niego resztki barwnika i zostawiam koślawy podpis w rogu obrazu.
– Skończone – mówię do siebie.
Nie jestem w stanie ogarnąć wzrokiem
całego malowidła, bo moje oczy odmawiają współpracy i same się zamykają, więc
po prostu stoję i gapię się na nie pusto, a czas ucieka. Ucieka tak szybko, że
słyszę jego kroki w przedpokoju.
– Co się tutaj, do jasnej cholery, stało?!
– słyszę nagle donośny głos, który uderza w ściany i w moje bębenki z siłą
wybuchu bomby atomowej.
Jednak nie czas słyszałem w
przedpokoju. To Wiktoria.
Nie, to nie Wiktoria.
Chyba, że Wiktoria jest czarodziejką –
to by tłumaczyło znalezienie się razem z Kustoszem w kuchni w jedno
pstryknięcie czajnika.
Łapię się za uszy, bo ten dźwięk odbija
się od wnętrza mojej czaszki jak kulka z numerkami w maszynie losującej Lotto.
Po wewnętrznej stronie powiek latają mi numerki, zderzając się ze sobą i
tworząc nowe. Może nigdy nie byłem dobry z matematyki, ale nawet ja wiem, że z
siódemki tak po prostu nie może się zrobić dwunastka. Ściągam brwi, bo głowa
boli mnie jeszcze bardziej, gdy myślę o matematyce. Otwieram oczy.
Tuż przede mną stoi kubek herbaty, a
przed przysypiającym Kustoszem karton mleka.
– Jemu też daj mleko, to szybciej się,
no – mężczyzna gestykuluje ręką, próbując znaleźć słowo, ale poddaje się. Niby
to ja nie spałem przez całą noc, a jednak to on wygląda, jakby miał za sobą pięćdziesięcio-dwu
godzinny maraton bezsenności.
– Nie toleruje laktozy – mówi Wiktoria,
kładąc tabletki koło mojego kubka i sprawdza wierzchem dłoni czy nie jest za
gorący. – Możesz pić.
– Błagam, mów ciszej – szepczę,
obejmując kubek.
* * *
Siedzimy w kuchni jeszcze przez pewien
czas, nie odzywając się, tylko pijąc wszystko, co daje nam Wiktoria, aż w końcu
Kustosz odstawia swój karton mleka i mówi:
– Powinienem już iść – wstaje od
stołu, poprawiając na sobie wygniecioną marynarkę i alizarynową muszkę. Z
trudem dźwigam się do pozycji stojącej i doganiam go w połowie przedpokoju. Odwraca
się i zatrzymuje, gdy słyszy moje kroki za sobą. – Nie-nie-nie, ty idź spać.
Wskazuję na jego przekrzywione
okulary, ale ten patrzy mi w twarz, zamiast podążać wzrokiem za moim palcem. Jakby
moje oczy były jakimś stałym punktem we Wszechświecie.
– Okulary – mówię, żeby zauważył. W
końcu poprawia je kciukiem, a do mnie podchodzi Wiktoria i kieruje, łapiąc za
ramiona w stronę schodów. Macham do Kustosza na odchodne, a on się uśmiecha. Nie
wiem czy do mnie, do Wiktorii, czy do obrazów wiszących na ścianach, bo to
trochę taki nieobecny uśmiech do czasoprzestrzeni.
– W zasadzie, to nie żałuję, że dane
nam było poznać się w takich okolicznościach – mówi do Wiktorii odprowadzającej
go do drzwi, gdy zakłada płaszcz i przechodzi przez próg na dwór. Mruży oczy,
nie mogąc znieść takiej ilości światła, jaką zapewnia mu pojedyncza latarnia na
chodniku i ponownie się odzywa. – Ktoś musiał zaopiekować się tą małą kulką
nienawiści pod twoją nieobecność. Mam nadzieję, że nie popsułem go zbytnio.
Wiktoria śmieje się dźwięcznie.
Wymieniają między sobą jeszcze kilka cichych uwag, których nie jestem w stanie
usłyszeć, aż w końcu drzwi zamykają się na siedem zamków.
– Okej – zaczyna Wiktoria spokojnie,
wbijając we mnie wzrok. Nie umiem określić, czy jest wściekła i próbuje to
ukryć, czy nie umie tego po sobie pokazać. – Przydałoby się kilka słów
wytłumaczenia. Kto to był?
– Kustosz – mówię automatycznie i, nie
czekając na odpowiedź Wiktorii, zaczynam biec.
Biegnę po schodach, po korytarzu,
przez pracownię i zatrzymuję się dopiero przed obrazem na sztaludze, która
samotnie stoi na środku pokoju. Ogarniam wzrokiem podłogi pełne kolorowych
odcisków, ściany w zaciekach z farby i tapicerki foteli, bogatsze przynajmniej o
całą gamę barwników. Całe pomieszczenie wygląda, jakby eksplodował w nim
jednorożec.
Wpatruję się w obraz. Wygląda zupełnie
inaczej niż zapamiętałem go, gdy byłem pijany.
Po chwili dołącza do mnie Wiktoria i
obydwoje stoimy przed zamalowanym płótnem, zastanawiając się, co przedstawia. Gdybym
tylko pamiętał, co miałem na myśli pięć godzin temu.
Wiktoria przechyla głowę.
– To wygląda jak jakiś… człowiek albo
potwór – wskazuje palcem na czarną sylwetkę wygiętą pod nienaturalnym kątem z
pojedynczą kończyną sterczącą ku górze. – A to trochę… fajerwerki? – wbijam
wzrok w żółte punkciki na górze płótna. – Taki jakby… Chochoł chwytający
gwiazdy – nagle dzwoni jej telefon. Przeprasza mnie i wychodzi z pokoju, zostawiając
mnie samego z płótnem oraz malowanym chochołem. Już nie wrócimy do tej rozmowy.
Chyba nie dowiem się, o co mi chodziło pięć godzin temu.
Nagle coś we mnie uderza.
Waham się przez parę sekund, zanim
otwieram drzwi i wybiegam na balkon. Błądzę wzrokiem po ulicy pogrążonej w
ciemnościach, gdy w końcu dostrzegam dobrze mi znaną alizarynową muszkę, która opiera
się o latarnię, przecierając zmęczone oczy.
Biorę głęboki oddech.
To dobry moment.
– Powiesz mi w końcu, jak się
nazywasz? – wołam za Kustoszem. Zadziera głowę zdezorientowany, przez chwilę
szukając mnie wzrokiem. – Tu jestem – mówię, skupiając jego uwagę na sobie. Na
sobie i na swetrze umazanym farbami.
– Dlaczego chcesz wiedzieć dopiero
teraz?
Wzruszam ramionami. Drapie się chwilę
po podbródku, jakby zastanawiając się, czy powinien mi powiedzieć, jednak w końcu mówi, wypuszczając
kilka obłoczków pary z ust:
– Astrolabiusz Chochoł – przez chwilę
trawię tę informację. – A ty?
– Jan Matejko.
Kustosz śmieje się, a ja ściągam brwi.
Przecież jego imię i nazwisko jest nawet głupsze niż moje. Dlaczego się śmieje?
– Dziewczyna z muzeum miała rację – mówi,
unosząc dłoń do gwiazd i patrzy wprost na jeden stały punkt we Wszechświecie.
Na mnie.
– Chochoły są jednak Matejki.
To zdecydowanie mój ulubiony tekst!
OdpowiedzUsuńKustosz i Matejko są dla mnie realnymi postaciami.
Dzięki tobie codziennie szukam ich w tym Wszechświecie :)
To zdecydowanie zbyt duża pochwała, jest tu wiele lepszych tekstów ;) Kustosza łatwo jest znaleźć w realnym świecie, przynajmniej z wyglądu. Po ulicach kręci się sporo dobrze ubranych mężczyzn w hipsterskich okularach, jednak co do Matejki… Oni raczej za często nie wychodzą z domów, o ile w ogóle to robią :> Jeszcze raz dziękuję i polecam się na przyszłość ~Stonka
UsuńNapisałaś, Stonko, 17 stron. Dopisz jeszcze 170 (bo Potopu chyba nie dogonisz), wydaj, a będziesz miała bestseller. To jest po prostu cudowne. Zastanawiam się, co stało się po zakończeniu. Czy Matejko usamodzielnił się? Czy wywalił za drzwi nadopiekuńczą Wiktorię, która wzbudziła we mnie szczerą nienawiść? Czy przyjaźni się z Chochołem-Kustoszem-nie-Kustoszem? Dlaczego Astrolabiusz? I czemu 52? Kolejna część zaburzeń psychicznych malarza? Fajnie, że nie wiedział ile km ma maraton. Chyba, że to ty nie wiedziałaś?
OdpowiedzUsuńPo prostu super.
Tak, miałam plany, żeby napisać więcej o Kustoszu i Matejce, nadal mam też zapisane krótkie fragmenty, które chciałam ująć jeszcze w tym tekście, jednak bałam się, że będzie tego za dużo i że nikomu nie będzie chciało się tego przeczytać (szczególnie, gdy okazało się, że to jednak 21 stron ;d). Co do wszystkich pytań, jakie zadałeś – odpowiedzi są zawarte w tekście, aczkolwiek ukryte. Zamysł był taki, żeby czytelnik długo zastanawiał się nad tym tekstem, zanim rozwiąże wszystkie zagadki w nim zawarte ;d Podpowiem, że bardzo ważny jest tutaj symbolizm liczb i klamry kompozycyjne, których jest chyba z 7? No, ewentualnie 12 ;> (a ilość kilometrów w maratonie była zamierzona, żeby podkreślić liczbę 52). Co do Wiktorii – czy naprawdę była taka okropna? D: Jeśli ci się chce, możesz zdefiniować relacje Matejko-Wiktoria oraz Matejko-Kustosz, bo dojdziesz w końcu do pewnego wniosku, dzięki któremu polubisz tę nadopiekuńczą kobietkę :> Dziękuję bardzo za opinię ~Stonka
UsuńStonko, moja kochana Stonko, na własne oczy widziałaś, jak kilkakrotnie umierałam od fangirlingu przy czytaniu tego genialnego tekstu, także oświadczam tylko, że kocham Ciebie, Matejkę, Kustosza, a nawet Wiktorię i kaczki na serwetkach.
OdpowiedzUsuńPiracie zdecydowanie zakazuję ci umierać. A jeśli chcesz bardzo, to musisz to na początku ze mną przekonsultować i zastanowię się, czy pozwalam ;) Dzięki jeszcze raz i czekam na twój tekst, żebym też mogła do czegoś fangirlingować, bo wiesz jak uwielbiam wszystko co twoje :3 ~Stonka
UsuńŚwietny tekst Stonko, nawet nie wiesz jak uwielbiam Twój styl pisania i to jak dobierasz i wymyślasz porównania. Podziwiam Cie jak Ty to robisz :D
OdpowiedzUsuńNiezwykle podoba mi się opis relacji Kustosza i Matejki, a także Matejki do Matejki i początkowe wzgardzenie Matejki do Leonarda, już nie mówiąc o wyrażeniu "mała kulka nienawiści" <3
Ogólnie, pisz tak dalej a na pewno wydasz bestseller ;)
A.K.
Aaaa dziękuję bardzo, te słowa wiele dla mnie znaczą. Długo głowiłam się nad tym, jak przedstawić Kustoszowo-Matejkową relację tak, żeby czytelnik odbierał ją tak samo, jak przedstawiała się w mojej głowie i chyba się udało :D Hm, co do wydawania czegokolwiek w formie książki – mam wiele pomysłów, jednak zbyt mało determinacji i samozaparcia, żeby napisać coś dłuższego. Trudno mi utrzymać określony styl, nie umiem się zdecydować na jeden typ narracji czy punkt widzenia. W każdym razie - cieszę się bardzo, że to co piszę ci się podoba, A.K., i mam nadzieję, że reszta tekstów także :D ~Stonka
UsuńBardzo lubię twoje teksty, podoba mi się twój styl i sposób, w jaki formułujesz myśli i przelewasz je na papier. Ale to opowiadanie wydało mi się akurat najmniej udanym spośród twoich.
OdpowiedzUsuńZ jednej strony zawiera strasznie ciekawe elementy, Matejko, wzbudzający bardziej litość niż sympatię, lecz ciekawy bohater zmagający się z zaburzeniami spodobał mi się jako postać, mimo swojego umysłowego rozmemłania zahaczającego momentami o głupotę. Jednak jego historia... Nie kupuję tego. Nie kupuję tego, że stał się sławny, mimo iż nie miał talentu, że w tę sławę wepchnęli go pozbawieni poczucia humoru, głupkowaci rodzice. Nie wiem, dlaczego ludzie mieliby się zachwycać jego dziełami, skoro faktycznie były one złe.
Nie za bardzo też wiem, o czym właściwie jest cała opowieść. Odebrałam ją, jako historię kogoś, kto nie może sobie poradzić z własnymi zaburzeniami psychicznymi, a jest mu tym trudniej, że otaczający go ludzie, zamiast mu pomagać, nieświadomie podżegają tylko te zaburzenia. Ale jak na coś takiego, to ona mi się wydała szalenie mętna i za bardzo skupiająca się na rzeczach pobocznych, a za mało na Matejce, na jego osobowości. Przez to z tego się robi opowiadanie o niczym, właściwie. Nie ma w nim głębi, którą ujęłaś w poprzednich opowiadaniach, jest to raczej głębia udawana. Ono opowiada o jakimś wycinku z życia szaleńca, który, nie wiadomo z jakiej paki stał się sławnym malarzem. Opowiada o nim, ale go nie oddaje. To mnie trochę rozczarowało.
Moim zdaniem odebrałaś ten tekst zupełnie nietrafnie :) przeczytaj go jeszcze raz i zobacz, że Matejko się zmienia dzięki Kustoszowi. On jest lekarstwem na jego szaleństwo. A co do tego jak stał się sławny, popatrz na abstrakcyjne prace Picassa: brzydkie, a jednak sztuka. :)
UsuńA ja się niestety zgadzam z panią Anonimką ale tylko w drugiej części. Postać mi się podoba i wogóle ale też odniosłam wrażenie że coś się po drodze zgubiło. I mimo że tekst jest bardzo miły i ja go z przyjemnością czytałam to nie zrobił na mnie takiego wrażenia jak twoje poprzednie, pani Stonko. Przepraszam no.
UsuńO nie, nie nie nie D: Rozumiem, że odebranie tekstu jest konwencją czytelnika, jednak zdaje mi się, że kompletnie nic nie zrozumiałaś.
UsuńMatejko nie ma wzbudzać sympatii ani litości. Człowiek po przeczytaniu tego opowiadania nie ma doświadczyć jakiegokolwiek katharsis. Jego ‘rozmemłanie zahaczające o głupotę’ jest celowe, ma pokazać dziecinność i niemożność do logicznego, dorosłego oraz odpowiedzialnego myślenia, które spowodowane jest właśnie nieustannym ingerowaniem w jego życie osób trzecich oraz przeznaczenia, a raczej fartu, który objawia się już od samego początku tekstu.
Brak talentu i zdobycie sławy były tak samo absurdalne, jak fakt, że jego rodzice zmienili mu imię na Janek ‘dla jaj’, co za tym idzie, nie powinno się go odbierać jako główny wątek w historii, ponieważ zupełnie o nim nie jest D: Możliwe, że także umknął ci fakt, że Matejko nie potrafił malować tylko i wyłącznie w dzieciństwie, a wszyscy zachwycali się nim, bo posiadanie jakichkolwiek umiejętności w tym okresie równa się z wielką dumą rodziców i wychwalaniem pod niebiosa, co stało się właśnie w jego przypadku, jednak ze skutkami w przyszłości. Po ASP Matejko już potrafił malować, więc jego dalsza sława była jak najbardziej uzasadniona.
Hm, musiałabyś zdefiniować, o co ci dokładnie chodzi, gdy piszesz „skupia się na rzeczach pobocznych”, bo zdawało mi się, że cały tekst skupia się właśnie na Matejce, nie opisuje nikogo i nic więcej, niż jego życie i jego samego. Um rozumiem, że ci się nie podoba, jednak jesteś trochę niekonsekwentna w swoim osądzie. Na początku piszesz, że tekst niewystarczająco skupia się na Matejce, a następnie nie podoba ci się, że opowiadanie jest o wycinku z właśnie jego życia. No ale cóż, najwidoczniej nie jestem w stanie sprostać twoim wymaganiom ;)
Co do przesłania - tekst opowiada przede wszystkim o wpływie innych osób na własne życie.
Zauważ, jak charakter Matejki zmienił się przez jego rodziców i Wiktorię, ale przede wszystkim, jak cały Matejko zmienił się przez Kustosza. O ile zanim go poznał rozpamiętywał stale przeszłość, bał się podejmować jakichkolwiek decyzji i zachowywał się jak świeżo wyciągnięty ze szpitala psychiatrycznego, o tyle gdy lepiej zaznajomił się z Astrolabiuszem, nieświadomie zaczął cytować jego słowa i brać sobie jego rady do serca, rzeczywiście zmieniając coś w swoim świecie. I to na lepsze. Co do „świadomego podżegania jego zaburzeń” – Matejko jest zepsuty. Wiktoria (bo pewnie tutaj o nią chodzi) nie jest w stanie popsuć go bardziej, bo to zrobili już jego rodzice. Ona go najzwyczajniej nie naprawiała i zdawało jej się, że tak jest lepiej. A Kustosz doprowadził Matejkę do chwilowego załamania, tak, to prawda, jednak prowadziło to tylko do refleksji nad sensem tego, co robi i jakie decyzje w życiu podejmuje. Jak widzisz, to także pomogło mu się bardziej uporządkować.
W skrócie - Kustosz pokazuje Matejce, że jeśli chce rzeczywiście zmienić coś w swoim życiu, to musi sam o to zadbać.
Przykro mi, jeśli nawet teraz nadal nie rozumiesz tego tekstu, jednak nie umiem go lepiej wytłumaczyć. Przesłanie w tym opowiadaniu wydawało mi się dość oczywiste, więc cały ten komentarz to dla mnie jak mówienie w kółko, że woda jest mokra, a masło maślane.
Ech, przepraszam, że tekst był tak bardzo skomplikowany. Postaram się napisać coś prostszego w przyszłości. ~Stonka
Zastanawiam się, czy wyrazić opinię. Dyskusja wydaje się zamknięta.
OdpowiedzUsuńJednak skończyła się tylko dyskusja na temat przesłania, a nie opinii. Ją chyba nadal można wyrazić, a przynajmniej mam taką nadzieję. (Chyba przestraszyłam wielu ludzi tą ogromną analizą, może powinnam jej nie robić… Pilnie kupię wehikuł czasu, zapłacę od ręki!) ~Stonka
UsuńObawiam się, że dyskusja na temat opinii i dyskusja na temat przesłania to ta sama dyskusja, Stonko. Napisałaś w swoim wywodzie, że odbiór tekstu jest kwestią czytelnika (to miałaś chyba na myśli przez "konwencję"), by zaraz potem zanegować własne słowa i odesłać swojego (podkreślmy to słowo) czytelnika do ponownej lektury. Nawet więcej - zasugerowałaś, że jego/jej odczucia są błędne. Nie uważam, by autor miał prawo decydować o tym, kto i kiedy odczuwa katharsis, zwłaszcza w dobie śmierci autora. Zgaduję, że moje dotychczasowe uwagi wynikają bardziej ze stanu, w jakim pisałaś (moim zdaniem - wypowiedź zrodziła się pod wpływem emocji, niekoniecznie pozytywnych) niż z rzeczywistych poglądów, bo chyba jednak nie to chciałaś przekazać - niemniej uważam, że warto je przytoczyć. Nie jestem pewien, czy rozmawiałaś kiedyś z Kalką o krytyce, myślę, że warto to zrobić, bo znasz bardzo mądrą i kompetentną osobę, która zapewne wyjaśni Ci, co miałem na myśli ;] Jeśli chodzi o sam tekst, jest niewątpliwie ciekawy. Przeczytałem go uważnie, mając w pamięci słowa Anonima, że opowiadanie "mówi o Matejce, ale go nie oddaje". Moim zdaniem, jest to całkiem neutralna opinia, która wynika ze skonfrontowania sposobu narracji z charakterem bohatera oraz indywidualnego gustu, muszę jednak przyznać, że nie czuję się na siłach, by samemu się do tego odnieść (głupio czuję się, odsyłając Cię do Kalki, z którą przecież pracujesz - po prostu przygotowuję Wam listę potencjalnych tematów do przedyskutowania). Spodobało mi się zakończenie, taki nadzwyczajny zbieg okoliczności (jeśli nie spałem na łacinie - nie chcę zdradzać rozwiązania przyszłym czytelnikom - imię nieprzypadkowe?) jest bliski mojemu sercu z wiadomych względów. Doceniam też symbolikę liczb, o której wspomniałaś w komentarzach, a której nie zauważyłem, jeśli jednak wolno mi coś jeszcze zasugerować - aby oczekiwać, że Twoi fani będą liczyć przejścia w czasie, musisz chyba jednak trochę poczekać ;] Mam nadzieję, że nie zrozumiałem niczego opacznie, to byłoby hańbą dla mojego doktoratu i kształcących rozmów z jedną Waszą autorką. Pozdrawiam wśród nocy, młode damy!
UsuńPanie Borysie, jak zawsze ma Pan bardzo wiele racji. Mój styl wypowiedzi zmienia się wraz z bodźcami jakie na mnie oddziałują, więc bardzo możliwe, że zabrzmiało to może trochę (lub dość bardzo) ofensywnie, jednak nie chciałam nikogo urazić :’)Bardzo zależało mi na określonym odbiorze tego tekstu, bo długo nad nim pracowałam i w ogóle. Jednak ma Pan rację, nie mogę wymagać w stu procentach od czytelnika odczytania tego, co miałam na myśli, bo to praktycznie niemożliwe. Te przejścia w czasie wyszły trochę przypadkowo, a symbolika liczb może nie była bardzo-bardzo ważna, ale dodawała jakby drugiego dna całej historii. W każdym razie - dziękuję za pomoc w zrozumieniu czytelników, Panie Borysie :D ~Stonka
UsuńJeszcze nie doczytałam do końca, a już jestem zdumiona głębokością rozmyślań - Stonko, Ty chyba emocjonalnie jesteś dojrzalsza ode mnie...
OdpowiedzUsuńHahaha dziękuję, jednak wydaje mi się, że niestety jestem dzieckiem wewnętrzne i zewnętrznie i chyba nigdy być nim nie przestanę. W każdym razie cieszę się, że Ci się podoba i mam nadzieję, że dalsza część tekstu także cię nie zawiedzie :)
OdpowiedzUsuń