wyzwanie: podnośnik, ciepłe gabinety, epicka strzelanina
Miałem
dziewiętnaście lat, gdy ogłoszono nabór do wojska.
Szczerze
mówiąc, nigdy nie myślałem o wstąpieniu do armii. Byłem normalnym dzieciakiem,
który nade wszystko lubił dobrą zabawę. Wraz z rodzicami planowaliśmy całą moją
przyszłość: miałem skończyć szkołę, pójść na studia inżynierskie, a potem
pomagać ojcu w warsztacie, który pewnego dnia przeszedłby na mnie. Proste i
oklepane, ale wizja spokojnego życia naprawdę mi odpowiadała.
Wszystko
zmieniło się tuż przed moją maturą. Ojciec pracował pod jednym z samochodów. Z tego, co wiem, zepsuło się coś w podnośniku. Tata zginął na miejscu. Mamie i mnie
niełatwo było otrząsnąć się po stracie, lecz wiedzieliśmy, że trzeba żyć dalej.
Rzuciłem szkołę z zamiarem objęcia warsztatu. Niestety, pojawiły się
komplikacje, mianowicie braki i niezgodności w dokumentach. Rodzinny biznes
został zamknięty, a my straciliśmy główne źródło utrzymania. Oczywiście matka
podejmowała różne dorywcze prace, ale jej słaby stan psychiczny i skrajne
wyczerpanie nie sprzyjały dobrym opiniom pracodawców. Ja z kolei, mimo
wysiłków, nie byłem w stanie znaleźć żadnej roboty. Legalnej, w każdym razie.
Pod
koniec lata wybuchła wojna. Nic poważnego, mówiono. Jednak stopniowo zaczynało
docierać do mnie coraz więcej wieści o młodych, w tym i moich znajomych,
zaciągających się do armii, by „walczyć za ojczyznę w blasku chwały”. Mnie nie
fascynowały ani broń, ani musztra, ani tym bardziej przelewanie krwi. Matka
natomiast, zawiedziona moją decyzją o przerwaniu edukacji, przez którą uważała
mnie za kompletnego nieudacznika, wzdychała i, mrucząc pod nosem, bez końca
rozwodziła się nad odwagą i poświęceniem żołnierzy. Rzecz jasna, choć ona
myślała inaczej, słyszałem każde słowo z jej licznych wywodów do samej siebie.
Głównie na mój temat. Zmęczony ciągłymi sugestiami, pewnego dnia zapytałem,
czego właściwie ode mnie oczekuje. Zmierzyła mnie ostrym spojrzeniem.
–
Chcę, żebyś coś osiągnął – powiedziała wtedy.
Parę
tygodni później byłem już w drodze na szkolenie. Wcale nie miałem pewności, czy
pragnąłem znaleźć się w istnej świątyni siły i przemocy, lecz klamka zapadła.
Nie widziałem innego wyjścia, niż spełnić choć minimum nadziei mamy…
Głupiec
ze mnie.
Ośrodek
szkoleniowy nie miał w sobie nic niezwykłego, jednak czas w nim spędzony mocno
utkwił mi w pamięci. Zaczęło się dzień po przyjeździe, gdy nasz posiwiały
dowódca, kulejąc nieznacznie, o świcie wkroczył do sali, gdzie spaliśmy w
trzydziestu. Wszyscy rekruci ustawili się na baczność wzdłuż przejścia między
piętrowymi łóżkami.
–
Co my tu mamy… - warknął mężczyzna, przyglądając się nam badawczo.
Przeszedł
się dwukrotnie w tę i z powrotem po baraku, zanim zakrzyknął:
–
Z szeregu, wystąp! Ty – wskazał na jednego z nas – ty, ty… i ty – dodał z
sękatym paluchem wycelowanym we mnie. Nieco przestraszony, posłusznie
wystąpiłem przed linię. Dowódca znów spojrzał na nas groźnie. – Trzydzieści
pompek, wykonać!
Trzeba
zaznaczyć, że sprawność fizyczna nie była moim najmocniejszym punktem. Dlatego
kiedy wykonałem zadanie, czułem drżenie mięśni i pot spływający mi po plecach.
Ze wstydem zauważyłem, że skończyłem jako ostatni. Wyprostowałem się, ale
dowódca wrzasnął:
–
Ty! Kolejne dziesięć!
Niemal
padałem ze zmęczenia, zatem chwilę potrwało, nim dotarło do mnie polecenie. Z
trudem tłumiąc gniew, zacisnąłem zęby i ponownie znalazłem się na podłodze.
–
Nazwisko? – huknął mężczyzna, gdy wstałem.
Resztkami
sił wydyszałem odpowiedź, a on pokiwał głową w zamyśleniu. Zwrócił się do
reszty ukaranych i dopiero wtedy zauważyłem uśmiechy na twarzach pozostałych
rekrutów.
–
Witamy nowicjuszów w armii – dowódca wyszczerzył pożółkłe zęby i zarechotał.
Koniec
końców, okazał się nie być tak wyjątkowym sadystą, na jakiego wyglądał.
Oczywiście, męczył nas niemiłosiernie wszelkimi treningami fizycznymi równie
chętnie, jak różnorakimi naukami teoretycznymi i praktycznymi. Lepiej radziłem
sobie z rzeczami, które mogłem wyczytać w książkach, choć staruszek dokładał
naprawdę wielkich starań, żeby zrobić ze mnie wojskowego pełną gębą. Nie
zdołał, co prawda, nauczyć mnie umiejętności zwiadowczych, czyli bezbłędnej
orientacji w terenie, poruszania się w ukryciu, ale cóż… I tak dokonał
niemożliwego, bo stałem się sprawny na tyle, by móc przetrwać w obliczu
zagrożenia.
Odkąd
umarł, zawsze brakowało mi kogoś, kto potężnym kopniakiem zmotywowałby mnie do
działania.
Przez
rok spędzony w ośrodku zaznajomiłem się z wieloma rekrutami, z żadnym jednak
nie udało mi się zawiązać trwałej przyjaźni. Dopiero po tym, jak zostałem skierowany
na front, poznałem kilku starszych ode mnie żołnierzy. Każdy z nich walczył już
długo, mogli więc wprowadzić mnie w wojenną rzeczywistość. Pamiętam, że jeden
miał na imię Janek. Inni? Nie wiem… Tyle czasu minęło… W każdym razie lubiłem
ich, a oni wydawali się mnie akceptować. Wylądowaliśmy w tym samym oddziale i
przeważnie trzymaliśmy się razem.
Wtedy nadszedł czas mojego pierwszego wyjścia na tereny walk. Byłem bardzo
podekscytowany, paliłem się do bitwy, lecz, przyznaję, czułem też strach. Janek,
pamiętam, uspokajał mnie:
–
Nie licz na epicką strzelaninę, młody. Pewnie przejdziemy bez większych
trudności.
Gdy
paręnaście godzin później wpatrywałem się w koślawe, drewniane krzyże na grobach
jego i wielu innych, uderzyło mnie, jak okrutny potrafi być los.
Wojna
zmienia człowieka – niby to takie oczywiste. Mnie natomiast zupełnie
zniszczyła. Nie wiedziałem, dlaczego za każdym razem, w każdej kolejnej
jednostce udawało się przeżyć jedynie garstce żołnierzy, w tym i mnie.
Nieważne, jak świetni byliśmy, jak długo wspólnie chodziliśmy na akcje, czy jak
dobrego dowódcę mieliśmy – w końcu zawsze zaistnieć musiała feralna wyprawa
prosto pod lufę wroga. Odnosiłem oczywiście mniej i bardziej poważne rany, lecz
szybko dochodziłem do siebie. I znów patrzyłem na puste twarze zabitych. Już
nigdy nie miałem uwolnić się od wspomnień ich martwych oczu, spoglądających na
mnie z wyrzutem. „Czemu żyjesz ty, właśnie ty? Czym zasłużyliśmy na śmierć
bardziej niż ty?”. Niczym. Po prostu miałem… szczęście?
Krew,
śmierć, krew… W kółko, wciąż od nowa. Zabijałem ludzi, których nigdy wcześniej
nie widziałem. Taki rozkaz, oni zamordowaliby mnie bez wahania. A może nimi też
szargają wątpliwości? Pewnie w ich domach czekają matki, żony, dzieci, które
nasi wrogowie pragną chronić, jak my własne. Czy mamy prawo odbierać rodzinom
syna, ojca, męża? Mordować ich w imię polityków, którzy siedzą w ciepłych
gabinetach i w swej dumie odmawiają zawarcia pokoju? Nie oni giną na ziemi
zapomnianej zupełnie przez Boga. Choć sam nie wiem, czy jeszcze w niego wierzę.
Na
jednej z misji nieprzyjaciel nas zaskoczył. Otoczeni, nie mając dokąd uciec,
otrzymaliśmy polecenie złożenia broni. Poprowadzili nas do bazy i zamknęli na
cztery spusty – po raz pierwszy miałem wtedy okazję poznać dolę jeńca
wojennego. Krótko, co prawda, bo los chciał, że niedługo po wzięciu nas do
niewoli usłyszeliśmy w oddali eksplozję. Ktoś krzyknął „padnij!” w samą porę,
bo zrzucona na obóz bomba spadła tuż przy naszym więzieniu.
Wśród
pyłu i dymu dostrzegłem spory wyłom w ścianie. Żołnierze, którzy byli w stanie
samodzielnie chodzić, natychmiast wybiegli, korzystając z powstałego
zamieszania. Miałem podążyć za nimi, kiedy moje spojrzenie padło na mężczyznę,
któremu ogromna belka unieruchomiła ramię. Nie powiem, że od razu,
jednak podszedłem do niego. Wspólnymi siłami zdołaliśmy oswobodzić jego rękę.
Razem wypadliśmy na zewnątrz, a potem pędziliśmy wśród strzałów i wybuchów
prosto ku wolności. W myślach podjąłem decyzję: jeśli przeżyję, opuszczam
wojsko. Tylko… co innego miałem robić? Matka dawno już nie żyła, dla mnie nie było
do kogo i do czego wracać. Nie należałem do żadnego miejsca na świecie. Tam, w
Ojczyźnie, czekała tylko pustka i samotność. Nie mogłem wyobrazić sobie samego
siebie, żyjącego w jakiejś zapuszczonej kawalerce wśród koszmarów i wspomnień.
Tak rozmyślałem, biegnąc.
Jeszcze
przed chwilą, zanim usłyszałem złowieszcze kliknięcie.
Teraz
stoję nieruchomo, patrząc na przerażoną twarz drugiego uciekiniera. Ten
mamrocze: „przepraszam”, odwraca się do mnie plecami i znika wśród chmury
bitewnego pyłu. Spoglądam w dół, na minę pod moją stopą. Dziwne. Nie czuję
strachu. Ostatnią myślą, jaka przemyka mi przez głowę jest to, że…
Chyba
dopiero teraz mam szczęście.
Jak możesz, Pajracie, wzbudzać we mnie litość bohaterem, którego nawet nie polubiłem? ;-; Ty, ty... ;-;
OdpowiedzUsuńZa dobrze umiesz grać na emocjach biednego czytelnika, no. ;-;
Hm, brawo.
~Malkiem
Hmm, wie pani, pani Dosiu, to całkiem trafne spostrzeżenie, bo - przyznam szczerze - nieco czasu minęło, odkąd napisałam tego małego potworka, a to "nieco" wynosi tyle, że chyba zdążyłam od tego czasu wyrobić sobie jakiś zaczątek... czegoś w miarę charakterystycznego, bo stylem tego raczej jeszcze nazwać nie można. To może mieć związek z tym wrażeniem... niemojości, a przynajmniej tak mi się zdaje. c:
OdpowiedzUsuń