stosowany w leczeniu zmęczenia szarą rzeczywistością

Zapraszamy do współpracy autorów zainteresowanych publikacją swoich tekstów na blogu. Jednocześnie zastrzegamy sobie prawo do selekcji nadesłanych utworów oraz ich korekty i redakcji (zatwierdzonych przed premierą przez autora).
eprozac.blogspot@gmail.com

Pirat: Piosenka żołnierska

wyzwanie: podnośnik, ciepłe gabinety, epicka strzelanina 

Miałem dziewiętnaście lat, gdy ogłoszono nabór do wojska.
Szczerze mówiąc, nigdy nie myślałem o wstąpieniu do armii. Byłem normalnym dzieciakiem, który nade wszystko lubił dobrą zabawę. Wraz z rodzicami planowaliśmy całą moją przyszłość: miałem skończyć szkołę, pójść na studia inżynierskie, a potem pomagać ojcu w warsztacie, który pewnego dnia przeszedłby na mnie. Proste i oklepane, ale wizja spokojnego życia naprawdę mi odpowiadała.
Wszystko zmieniło się tuż przed moją maturą. Ojciec pracował pod jednym z samochodów. Z tego, co wiem, zepsuło się coś w podnośniku. Tata zginął na miejscu. Mamie i mnie niełatwo było otrząsnąć się po stracie, lecz wiedzieliśmy, że trzeba żyć dalej. Rzuciłem szkołę z zamiarem objęcia warsztatu. Niestety, pojawiły się komplikacje, mianowicie braki i niezgodności w dokumentach. Rodzinny biznes został zamknięty, a my straciliśmy główne źródło utrzymania. Oczywiście matka podejmowała różne dorywcze prace, ale jej słaby stan psychiczny i skrajne wyczerpanie nie sprzyjały dobrym opiniom pracodawców. Ja z kolei, mimo wysiłków, nie byłem w stanie znaleźć żadnej roboty. Legalnej, w każdym razie.
Pod koniec lata wybuchła wojna. Nic poważnego, mówiono. Jednak stopniowo zaczynało docierać do mnie coraz więcej wieści o młodych, w tym i moich znajomych, zaciągających się do armii, by „walczyć za ojczyznę w blasku chwały”. Mnie nie fascynowały ani broń, ani musztra, ani tym bardziej przelewanie krwi. Matka natomiast, zawiedziona moją decyzją o przerwaniu edukacji, przez którą uważała mnie za kompletnego nieudacznika, wzdychała i, mrucząc pod nosem, bez końca rozwodziła się nad odwagą i poświęceniem żołnierzy. Rzecz jasna, choć ona myślała inaczej, słyszałem każde słowo z jej licznych wywodów do samej siebie. Głównie na mój temat. Zmęczony ciągłymi sugestiami, pewnego dnia zapytałem, czego właściwie ode mnie oczekuje. Zmierzyła mnie ostrym spojrzeniem.
– Chcę, żebyś coś osiągnął – powiedziała wtedy.
Parę tygodni później byłem już w drodze na szkolenie. Wcale nie miałem pewności, czy pragnąłem znaleźć się w istnej świątyni siły i przemocy, lecz klamka zapadła. Nie widziałem innego wyjścia, niż spełnić choć minimum nadziei mamy…
Głupiec ze mnie.
Ośrodek szkoleniowy nie miał w sobie nic niezwykłego, jednak czas w nim spędzony mocno utkwił mi w pamięci. Zaczęło się dzień po przyjeździe, gdy nasz posiwiały dowódca, kulejąc nieznacznie, o świcie wkroczył do sali, gdzie spaliśmy w trzydziestu. Wszyscy rekruci ustawili się na baczność wzdłuż przejścia między piętrowymi łóżkami.
– Co my tu mamy… - warknął mężczyzna, przyglądając się nam badawczo.
Przeszedł się dwukrotnie w tę i z powrotem po baraku, zanim zakrzyknął:
– Z szeregu, wystąp! Ty – wskazał na jednego z nas – ty, ty… i ty – dodał z sękatym paluchem wycelowanym we mnie. Nieco przestraszony, posłusznie wystąpiłem przed linię. Dowódca znów spojrzał na nas groźnie. – Trzydzieści pompek, wykonać!
Trzeba zaznaczyć, że sprawność fizyczna nie była moim najmocniejszym punktem. Dlatego kiedy wykonałem zadanie, czułem drżenie mięśni i pot spływający mi po plecach. Ze wstydem zauważyłem, że skończyłem jako ostatni. Wyprostowałem się, ale dowódca wrzasnął:
– Ty! Kolejne dziesięć!
Niemal padałem ze zmęczenia, zatem chwilę potrwało, nim dotarło do mnie polecenie. Z trudem tłumiąc gniew, zacisnąłem zęby i ponownie znalazłem się na podłodze.
– Nazwisko? – huknął mężczyzna, gdy wstałem.
Resztkami sił wydyszałem odpowiedź, a on pokiwał głową w zamyśleniu. Zwrócił się do reszty ukaranych i dopiero wtedy zauważyłem uśmiechy na twarzach pozostałych rekrutów.
– Witamy nowicjuszów w armii – dowódca wyszczerzył pożółkłe zęby i zarechotał.
Koniec końców, okazał się nie być tak wyjątkowym sadystą, na jakiego wyglądał. Oczywiście, męczył nas niemiłosiernie wszelkimi treningami fizycznymi równie chętnie, jak różnorakimi naukami teoretycznymi i praktycznymi. Lepiej radziłem sobie z rzeczami, które mogłem wyczytać w książkach, choć staruszek dokładał naprawdę wielkich starań, żeby zrobić ze mnie wojskowego pełną gębą. Nie zdołał, co prawda, nauczyć mnie umiejętności zwiadowczych, czyli bezbłędnej orientacji w terenie, poruszania się w ukryciu, ale cóż… I tak dokonał niemożliwego, bo stałem się sprawny na tyle, by móc przetrwać w obliczu zagrożenia.
Odkąd umarł, zawsze brakowało mi kogoś, kto potężnym kopniakiem zmotywowałby mnie do działania.
Przez rok spędzony w ośrodku zaznajomiłem się z wieloma rekrutami, z żadnym jednak nie udało mi się zawiązać trwałej przyjaźni. Dopiero po tym, jak zostałem skierowany na front, poznałem kilku starszych ode mnie żołnierzy. Każdy z nich walczył już długo, mogli więc wprowadzić mnie w wojenną rzeczywistość. Pamiętam, że jeden miał na imię Janek. Inni? Nie wiem… Tyle czasu minęło… W każdym razie lubiłem ich, a oni wydawali się mnie akceptować. Wylądowaliśmy w tym samym oddziale i przeważnie trzymaliśmy się razem.
Wtedy nadszedł czas mojego pierwszego wyjścia na tereny walk. Byłem bardzo podekscytowany, paliłem się do bitwy, lecz, przyznaję, czułem też strach. Janek, pamiętam, uspokajał mnie:
– Nie licz na epicką strzelaninę, młody. Pewnie przejdziemy bez większych trudności.
Gdy paręnaście godzin później wpatrywałem się w koślawe, drewniane krzyże na grobach jego i wielu innych, uderzyło mnie, jak okrutny potrafi być los.
Wojna zmienia człowieka  niby to takie oczywiste. Mnie natomiast zupełnie zniszczyła. Nie wiedziałem, dlaczego za każdym razem, w każdej kolejnej jednostce udawało się przeżyć jedynie garstce żołnierzy, w tym i mnie. Nieważne, jak świetni byliśmy, jak długo wspólnie chodziliśmy na akcje, czy jak dobrego dowódcę mieliśmy  w końcu zawsze zaistnieć musiała feralna wyprawa prosto pod lufę wroga. Odnosiłem oczywiście mniej i bardziej poważne rany, lecz szybko dochodziłem do siebie. I znów patrzyłem na puste twarze zabitych. Już nigdy nie miałem uwolnić się od wspomnień ich martwych oczu, spoglądających na mnie z wyrzutem. „Czemu żyjesz ty, właśnie ty? Czym zasłużyliśmy na śmierć bardziej niż ty?”. Niczym. Po prostu miałem… szczęście?
Krew, śmierć, krew… W kółko, wciąż od nowa. Zabijałem ludzi, których nigdy wcześniej nie widziałem. Taki rozkaz, oni zamordowaliby mnie bez wahania. A może nimi też szargają wątpliwości? Pewnie w ich domach czekają matki, żony, dzieci, które nasi wrogowie pragną chronić, jak my własne. Czy mamy prawo odbierać rodzinom syna, ojca, męża? Mordować ich w imię polityków, którzy siedzą w ciepłych gabinetach i w swej dumie odmawiają zawarcia pokoju? Nie oni giną na ziemi zapomnianej zupełnie przez Boga. Choć sam nie wiem, czy jeszcze w niego wierzę.
Na jednej z misji nieprzyjaciel nas zaskoczył. Otoczeni, nie mając dokąd uciec, otrzymaliśmy polecenie złożenia broni. Poprowadzili nas do bazy i zamknęli na cztery spusty – po raz pierwszy miałem wtedy okazję poznać dolę jeńca wojennego. Krótko, co prawda, bo los chciał, że niedługo po wzięciu nas do niewoli usłyszeliśmy w oddali eksplozję. Ktoś krzyknął „padnij!” w samą porę, bo zrzucona na obóz bomba spadła tuż przy naszym więzieniu.
Wśród pyłu i dymu dostrzegłem spory wyłom w ścianie. Żołnierze, którzy byli w stanie samodzielnie chodzić, natychmiast wybiegli, korzystając z powstałego zamieszania. Miałem podążyć za nimi, kiedy moje spojrzenie padło na mężczyznę, któremu ogromna belka unieruchomiła ramię. Nie powiem, że od razu, jednak podszedłem do niego. Wspólnymi siłami zdołaliśmy oswobodzić jego rękę. Razem wypadliśmy na zewnątrz, a potem pędziliśmy wśród strzałów i wybuchów prosto ku wolności. W myślach podjąłem decyzję: jeśli przeżyję, opuszczam wojsko. Tylko… co innego miałem robić? Matka dawno już nie żyła, dla mnie nie było do kogo i do czego wracać. Nie należałem do żadnego miejsca na świecie. Tam, w Ojczyźnie, czekała tylko pustka i samotność. Nie mogłem wyobrazić sobie samego siebie, żyjącego w jakiejś zapuszczonej kawalerce wśród koszmarów i wspomnień. Tak rozmyślałem, biegnąc.
Jeszcze przed chwilą, zanim usłyszałem złowieszcze kliknięcie.
Teraz stoję nieruchomo, patrząc na przerażoną twarz drugiego uciekiniera. Ten mamrocze: „przepraszam”, odwraca się do mnie plecami i znika wśród chmury bitewnego pyłu. Spoglądam w dół, na minę pod moją stopą. Dziwne. Nie czuję strachu. Ostatnią myślą, jaka przemyka mi przez głowę jest to, że…
Chyba dopiero teraz mam szczęście.  

2 komentarze:

  1. Jak możesz, Pajracie, wzbudzać we mnie litość bohaterem, którego nawet nie polubiłem? ;-; Ty, ty... ;-;
    Za dobrze umiesz grać na emocjach biednego czytelnika, no. ;-;
    Hm, brawo.
    ~Malkiem

    OdpowiedzUsuń
  2. Hmm, wie pani, pani Dosiu, to całkiem trafne spostrzeżenie, bo - przyznam szczerze - nieco czasu minęło, odkąd napisałam tego małego potworka, a to "nieco" wynosi tyle, że chyba zdążyłam od tego czasu wyrobić sobie jakiś zaczątek... czegoś w miarę charakterystycznego, bo stylem tego raczej jeszcze nazwać nie można. To może mieć związek z tym wrażeniem... niemojości, a przynajmniej tak mi się zdaje. c:

    OdpowiedzUsuń

© Agata | WS | x x.