wyzwanie:
guma do żucia, prochowiec, ból zęba,
pielucha, gruszki na wierzbie, salamandra
Denerwowała
się i to mocno. Ze stresu drżała jej prawa noga. Bardzo tego nie lubiła, ale
nie potrafiła nad tym panować. To się po prostu działo. Pociły się jej dłonie,
źrenice rozszerzały, zasłaniając przy tym niemal całą tęczówkę… I ta noga,
zawsze podskakiwała. Można było dostać wariacji. W dodatku wyostrzały jej się
wszystkie zmysły, jakby nagle przechodziła w tryb człowieka-robota czy jakoś
tak. Słyszała szelest przewracanych kartek, a kiedy spojrzała w stronę, skąd
dochodził, okazało się, że to jakaś starsza pani czytała jedno z przestarzałych
czasopism, które zawsze leżały na stoliku w poczekalni. Wskazówki zegara tykały
głośno i wolno, dążąc do kolejnej godziny. Jednak najbardziej irytującym, a
także przerażającym dźwiękiem był pisk wiertła.
–
Izabela Wilk? – aż podskoczyła, słysząc miły głos pielęgniarki, wołający jej
imię. Spojrzała na młodą kobietę, próbując opanować drżenie dłoni. Wygładziła
plisowaną bluzeczkę.
–
To ja.
–
Pan doktor czeka – kobieta uśmiechnęła się sympatycznie, po czym gestem wskazała
jej białe drzwi. Izabela wstała i na uginających się nogach ruszyła w kierunku
gabinetu. W duchu dziękowała pielęgniarce, że szła za nią, uniemożliwiając jej
ucieczkę, gdyż była pewna, że mając wolną drogę, zwiałaby gdzie pieprz rośnie.
Że
też akurat teraz ten cholerny ząb musiał ją zaboleć! Nienawidziła dentystów,
bała się ich od maleńkości i zazwyczaj unikała jak ognia. Jednak już od
tygodnia odczuwała ból prawego trzonowca i z każdym dniem było coraz gorzej.
Nie pomógł nawet paracetamol.
Weszła
do białego gabinetu, w którym zawsze unosił się ten specyficzny zapach
medykamentów drażniący jej nos. Powoli podeszła do błękitnego fotela, starając
się nie spoglądać na błyszczące narzędzia poukładane na stoliku obok. Jeszcze
wolniej, z wahaniem, wspięła się na siedzisko i odchyliła głowę do tyłu.
–
Rozluźnij się, skarbie. Pan doktor już do ciebie idzie – powiedziała
pielęgniarka, po czym odeszła gdzieś, jednak Izabela była zbyt przerażona, żeby
podążyć za nią spojrzeniem. Siedziała więc na fotelu, cała spięta, próbując się
rozluźnić, tak jak radziła kobieta. I czekała.
–
Kogo my tu mamy? Izabela Wilk. Dawno cię u mnie nie było. Co się stało?
Brodata
twarz pojawiła się w polu jej widzenia i Izabela omal nie krzyknęła ze strachu.
–
Boli… mnie… – zdołała wyjęczeć, zbyt przerażona, by powiedzieć coś więcej.
Mężczyzna chrząknął, po czym sięgnął gdzieś w bok i już po chwili nad twarzą
Izabeli pojawiła się lampa, która rozbłysła oślepiającym białym blaskiem.
–
Otwórz – powiedział dentysta.
Lekko
uchyliła usta, a mężczyzna wepchnął weń swoje palce, zmuszając ją, by otworzyła
je szerzej. Czuła się, jakby jej serce miało zaraz wyskoczyć z piersi. Doktor
wpatrywał się w jej zęby, dotykał, macał i mruczał coś niezrozumiałego pod
nosem. Starała się nie patrzeć na jego twarz, zasłoniętą brodą. Poszukała
wzrokiem czegoś miłego dla oka, na czym mogłaby się skupić. Choć na chwilę
chciała zapomnieć o mężczyźnie grzebiącym w jej ustach.
Jej
spojrzenie zatrzymało się na sporych rozmiarów figurce salamandry, stojącej na
szerokim monitorze komputera. Szybko jednak o niej zapomniała, uświadamiając
sobie, że już dawno nie widziała tak wielkiego monitora. Był ogromny!
–
Niestety mam złe wieści. Czekałaś zbyt długo, żeby do mnie przyjść. Będę musiał
usunąć zęba – powiedział doktor. Spojrzała na niego przerażona.
–
Usunąć? – wydusiła z siebie.
–
Nic się nie martw. Oprzyj się wygodnie, odpręż. Uśpimy cię, a gdy się obudzisz,
będzie już po wszystkim – mówił.
Przyglądała
się jego poważnej twarzy. Przytrzymał ją, kiedy targana nagłym impulsem chciała
zejść z fotela. Pielęgniarka z przemiłym uśmiechem, podała mu plastikową
maseczkę, połączoną niebieską rurką z jakąś butlą.
–
Rozluźnij się, Izabelo.
Oddychała
bardzo szybko, wdychając coraz więcej gazu rozweselającego. Przestała się
wiercić, czując narastającą błogość. Walka i tak nie miała sensu, dlatego
spojrzała jeszcze raz na figurkę salamandry. Chciała zobaczyć coś miłego. W
pewnym momencie salamandra poruszyła się. Przeczłapawszy kilka kroków po
obudowie monitora, mrugnęła do niej wesoło, unosząc łapkę, jakby chciała jej
pomachać. Izabela westchnęła, czując jak powieki coraz bardziej jej ciążą.
Ostatkiem sił podniosła dłoń, chcąc pokazać doktorowi zabawną figurkę, jednak
była zbyt zmęczona. Po prostu zasnęła.
*
* *
–
Izabelo! Izabelo, obudź się!
Podniosła
powoli powieki, mrugając szybko, by przyzwyczaić się do jasnego światła. Kiedy
rozmazany obraz ustabilizował się, jej oczom ukazała się czarna, oślizgła
mordka z dwiema żółtymi plamkami po bokach. Zanim jeszcze zrozumiała, na co
patrzyła, zwierzę odezwało się:
–
Nareszcie. Musimy uciekać, namierzyli nas.
Izabela
otworzyła szeroko oczy, po czym zaczęła wrzeszczeć, odsuwając się od salamandry.
Ponieważ wciąż leżała na piasku, trudno było się odczołgać, bo jej dłonie
zapadały się w złotych drobinkach.
–
Przestań krzyczeć, ściągniesz na nas niebezpieczeństwo! – syknęła salamandra i,
ku zdziwieniu Izabeli, wspięła się na tylne łapki. Pogroziła dziewczynie
palcem, po czym zaczęła zbierać porozrzucane dookoła rzeczy. Izabela nawet nie
zwróciła na nie uwagi, zszokowana. Drżącą dłonią wskazała na zwierzę:
–
Ty mówisz! – wydukała.
–
Nie bądź śmieszna, Izabelo.
–
I znasz moje imię – mruknęła. Otworzywszy usta, rozejrzała się. Znajdowały się
na pustyni. Słońce było wysoko i smażyło jej skórę, a zaledwie kilka metrów
przed nią leżała biała czaszka jakiegoś rogatego bydła. – Ja śnię. Muszę śnić.
To się nie dzieje naprawdę – mówiła, szczypiąc się po rękach i klepiąc w
policzki. – To jest niemożliwe. Jestem na pustyni z gadającym płazem! Mamo!
–
Izabelo, co się z tobą dzieje? Zachowujesz się dziwnie. Dobrze się czujesz,
może to słońce ci zaszkodziło? – spytała salamandra. Płaz podszedł do
dziewczyny i dotknął wilgotną łapką jej czoła.
–
Nie dotykaj mnie – pisnęła, odsuwając się. Salamandra spojrzała na nią
zaskoczona.
–
Izabelo, o co chodzi? To ja, Bob – płaz dotknął łapkami swojego brzuszka.
–
Salamandra Bob – powiedziała Iza, wpatrując się w żółte łatki na ciele
zwierzęcia. Czuła, że zaraz zemdleje, ale nie była pewna czy to z powodu
gorąca, czy też z nadmiaru wrażeń. Nagle to wszystko wydało jej się tak bardzo
irracjonalne, a zwłaszcza salamandra Bob, że po prostu wybuchła śmiechem. – Salamandra…
o imieniu Bob.
–
Chyba naprawdę słońce ci przygrzało. Chodź, powinniśmy się zbierać, zanim…
Przerwał
mu odgłos bicza, smagającego powietrze. Odwrócili się, dostrzegając tuman
kurzu, kłębiący się na horyzoncie. Otaczał on kilka postaci, poruszających się
z zawrotną prędkością.
–
Świetnie. Już tu są. Rusz się, musimy się schować! – syknął Bob.
Izabela
nachyliła się i zmrużyła powieki, próbując dojrzeć jakieś szczegóły. Widziała
trzech jeźdźców, wywijających batami. Przez chwilę wydawało jej się, że
galopują na brązowych koniach, jednak zaraz uzmysłowiła sobie, że z pewnością
nie były to rącze rumaki.
–
Czy to świnie?! – spytała.
–
Rusz się w końcu, do jasnej Anielki! – wykrzyknął Bob, ciągnąc ją za rękaw
koszuli. – Schowamy się za tymi skałami.
–
Jakimi skałami? – zapytała, gdyż nie przypominała sobie, żeby widziała gdzieś w
pobliżu jakieś kamienie. Spojrzała na Boba, który jednym palcem wskazywał na
ogromny głaz, znajdujący się kilkanaście metrów za nim. – Och, za tymi skałami.
Ruszyli
biegiem przed siebie. Bob wyglądał komicznie, człapiąc na tylnych łapach, co
chwilę potykał się i przewracał. Izabela obejrzała się ponad ramieniem.
Ktokolwiek ich ścigał, był coraz bliżej.
–
Myślę, że powinniśmy się pośpieszyć! – krzyknęła do salamandry.
–
Nie gadaj tylko biegnij!
–
Tak jest – przyspieszyła, choć trudno jej się biegło po piasku. Utkwiła wzrok w
czerwonej skale, próbując to wszystko zrozumieć. Nie wiedziała, jak znalazła
się na tej pustyni ani co tu robiła ogromna, czarno-żółta, gadająca salamandra.
Z lekcji biologii pamiętała, że nie było to najlepsze środowisko dla płaza.
Ukryli
się za wielkim kamieniem, dysząc z wysiłku. Wychylając się lekko, obserwowali,
jak jeźdźcy docierają do miejsca ich wcześniejszego postoju.
–
O mój Boże, to naprawdę są świnie – wyszeptała podekscytowana Izabela, widząc
jak trzech dorosłych mężczyzn zeskakuje z grzbietów wielkich knurów. – Ogromne
świnie! Ale czad!
–
Nie ekscytuj się tak! To najlepsi łowcy Króla, mogą nas z łatwością zabić –
powiedział Bob. Iza wychyliła się nieco mocniej, z fascynacją przyglądając się
mężczyznom. Chodzili wokół obozowiska, rozkopując pozostałości ogniska i
sprawdzając wszelkie ślady.
–
Widzisz tego wielkiego gbura, co stoi z boku? – spytał Bob. Iza spojrzała na
odzianego w szary prochowiec łowcę. Miał na głowie kapelusz z bardzo szerokim
rondem, zasłaniającym pół twarzy. Zastanowiło ją, jakim cudem wytrzymywał w tym
ubraniu na pustyni. – To Maksymilian, prawdziwy potwór. Raz widziałem jak
obdarł salamandrę ze skóry! I nawet nie mrugnął!
Iza
pokiwała głową. Chciało jej się śmiać, ale powstrzymywała się. Znajdowali się w
nie tak wielkiej odległości od łowców, dlatego nie chciała ryzykować.
Przygryzła dolną wargę, spoglądając na knury, które służyły mężczyznom za
transport. Były ogromne, wielkości dorosłego konia, dlatego na początku je z
nimi pomyliła. Wszystkie koloru brązowego, z kędzierzawymi grzywkami na czubku
głowy, miały długie szable, zdolne rozerwać ciało ofiary bez większego trudu.
Przełknęła ślinę, próbując nie myśleć o tym, że to ją mogłyby rozszarpać.
–
Co takiego zrobiliśmy, że nas ścigają? – spytała. Bob spojrzał na nią, jakby
widział ją po raz pierwszy w życiu.
Najwyraźniej
strzeliła jakąś gafę, dlatego na poczekaniu wymyśliła wymówkę:
–
No co? Słońce mi przygrzało. Trochę się w tym pogubiłam.
–
Okradliśmy Króla, na litość! To raczej oczywiste, że będą nas ścigać.
Uniosła
do góry brwi, powracając do obserwacji mężczyzn. Pokazywali coś sobie palcami,
na odległym horyzoncie. Zdawało się, że o coś się kłócili. Jeden chciał jechać
na północ, drugi na południe, a ubrany w prochowiec Maksymilian nie reagował na
ich zaczepki.
–
A co takiego ukradliśmy? – spytała, czując nieodpartą ciekawość.
–
Padnij! – Bob położył jej łapki na głowie i zmusił ją do schylenia. Osunęła się
na piach, przylgnąwszy do niego płasko. Spojrzała na salamandrę szeroko
otwartymi oczami. Czuła jak serce waliło jej ze strachu i była pewna, że płaz
mógł to usłyszeć. Przełknęła ślinę, kiedy Bob powoli wychylił się za krawędź.
–
Spójrz, chyba odjeżdżają.
Iza
podniosła się i wyjrzała zza skały. Bob miał rację, łowcy wskoczyli na swoje
świnie i ruszyli galopem w stronę przeciwną do tej, z której przybyli.
–
Chodź. Wierzbowy Las już niedaleko.
Salamandra
podeszła do swojej torby i wyjęła z niej bukłak z wodą. Wylewając trochę na
swoje łapki, Bob obmył twarz i brzuch. Najwyraźniej potrzebował nawilżenia,
jego skóra zaczynała robić się sucha. Iza nigdy nie była dobra z biologii, ale
pamiętała, że płazy preferowały raczej wilgotne środowisko bytowania. Bob
zawiesił torbę na ramię i spojrzał na słońce, osłaniając oczy palcami.
–
Po co tam idziemy? – spytała, zakładając plecak i stając obok niego. Stojąc na
tylnych nogach, Bob sięgał jej do pasa. Spojrzała na jego czarne plecy,
ozdobione żółtymi plamami. Tworzyły piękny wzór, w którym można było dostrzec
okręgi mniejsze i większe. Plamki ciągnęły się aż po koniec długiego ogona.
–
Bo to właśnie tam mieszka nasz pracodawca – powiedział Bob, ruszając przed
siebie.
Nawet
się nie obejrzał, przekonany, że Izabela idzie za nim. Zerknęła ponad ramieniem
na oddalających się łowców. Byli już tylko niewielką kropką na horyzoncie.
Podbiegła do płaza, równając z nim krok.
–
Więc… – zagaiła, zakładając dłonie pod ramiączka plecaka. – Jesteśmy
złodziejami…
–
Tak.
–
I okradliśmy Króla. Na zlecenie kogoś mieszkającego w lesie…
–
W Wierzbowym Lesie. Tak – Bob zerknął na nią ukradkiem. Kiwnęła głową i rozejrzała
się dookoła. Jedyne, co widziała, to hektary piasku. Żadnych drzew w promieniu
kilku kilometrów.
–
A daleko do tego lasu?
–
Pół dnia drogi – odpowiedział. Zauważyła, że ściskał w palcach ramię torby,
jakby bał się, że ktoś może mu ją wyrwać. Musiał trzymać w niej coś cennego,
cenniejszego niż bukłak z wodą. Zmrużyła powieki, przyglądając się mu.
–
Więc… jesteśmy partnerami, czy tak? – zapytała. Obrócił głowę, spoglądając na
nią ponad ramieniem. Jego czarne, paciorkowate oczy zabłysły w słońcu. Wydawał
się być podejrzliwy. Najwyraźniej zazwyczaj nie bywała tak dociekliwa.
Zakładając, że było jakieś zazwyczaj, skoro
Bob znał ją i twierdził, że razem okradli Króla. Mimo że tego nie pamiętała.
–
Tak jakby...
–
Aha. Okej, partnerze… Więc może powiesz mi, co ukradliśmy? – spytała z
nadzieją. Bob mrugnął swoją potrójną powieką, łypnąwszy na nią z ukosa, jednak
nic nie odpowiedział. – No nie daj się prosić!
–
Coś, za co dostaniemy masę forsy – burknął, nie zwalniając kroku.
Kiwnęła
głową, nie drążąc tematu. Coś jej podpowiadało, że i tak nie wyciągnęłaby z
niego nic więcej. Nabrał wody w usta, pomyślała i musiała powstrzymać się przed
parsknięciem śmiechem. Biorąc pod uwagę, że miała do czynienia z płazem, to
powiedzenie nabierało nowego znaczenia. Postanowiła zmienić temat.
–
Więc jak to działa? Ty odwracasz ich uwagę, pokazujesz jakieś magiczne
sztuczki, a ja zwijam towar?
Bob
zatrzymał się gwałtownie, jak tylko skończyła mówić i dźgnął ją palcem w
brzuch, a jego głos brzmiał złowrogo:
–
Słuchaj no… Nie jesteśmy tutaj dla zabawy, okej? Dostaliśmy robotę, którą
wykonaliśmy. Teraz idziemy po zapłatę. Nie wiem, co ci się stało na tej
pustyni, ale zaczynasz mnie irytować. Weź się w garść, bo jak nie, to cię tu
zostawię. Nie będę ryzykował, że złapią mnie łowcy – pokiwał głową, poprawiając
torbę. – Co z tobą nie tak?
Nie
odpowiedziała, obserwując jak odchodzi. Wciąż ściskał pasek torby, pilnując jej
zawartości. Uniosła brew, postanawiając, że zajrzy do środka i dowie się, co
ukradli, choćby miała rozpętać między nimi wojnę. Obmyślając swój plan, w ciszy
szła za salamandrą.
*
* *
Słońce
znajdowało się nisko nad horyzontem, kiedy zatrzymali się przed ścianą lasu.
Izabela rozejrzała się, zauważając, że zarówno na lewo, jak i na prawo, nie
widać było jego końca. Zaskoczona przyglądała się wyraźnej granicy pomiędzy
lasem a pustynią. Żółty piasek kończył się nagle, jakby ktoś postawił niewidzialną
barierę, dalej zaś zaczynała się gęsta, zielona trawa. Kawałek dalej od granicy
wznosiły się ogromne drzewa: wierzby. Każda z nich miała długie witki i zielone
owoce na szczycie. Nim jednak zdążyła przyjrzeć się drzewom, Bob pociągnął ją
za rękę.
–
Chodź. Znajdźmy jakieś schronienie na noc, a z samego rana pójdziemy po
zapłatę.
Wszedł
między pnie, poruszając się niemal bezszelestnie. Izabela dziękowała w duchu za
żółte plamy na jego ciele, bo była pewna, że gdyby nie ich kontrast, nie byłaby
w stanie dojrzeć go w mroku, który panował dookoła. Uważając, żeby się nie
potknąć i próbując nie zgubić salamandry, szła przed siebie. Po kilku metrach
poczuła chłód przebiegający wzdłuż kręgosłupa. Obejrzała się za siebie, mając
wrażenie, że las stał się nagle bardziej gęsty.
–
Bob…
–
Jestem tutaj. Chodź – powiedział. Rozejrzała się, szukając go wzrokiem. Stał
niedaleko, patrząc na nią paciorkowatymi ślepiami. Podeszła bliżej, nie chcąc
go zgubić.
–
Co za okropne miejsce. Kto chciałby tu mieszkać? – spytała.
Płaz
uznał to pytanie za retoryczne i nie odpowiedział. Zamiast tego przedarł się
przez długie witki wierzb i wyszedł na niewielką polankę.
–
Możemy się tu zatrzymać.
Izabela
rozejrzała się. Miejsca nie było wiele, ale powinno wystarczyć na rozpalenie
ogniska i ułożenie koców. Podczas gdy Bob zajął się zbieraniem drewna na opał,
ona chodziła dookoła, przyglądając się drzewom. Było w nich coś dziwnego,
przerażającego.
Jedna
z wierzb miała bardzo długie gałązki, sięgające niemal podłoża. Podeszła do niej,
zauważając ciężkie owoce. Była głodna, więc pomyślała, że mogłaby je zerwać i
zjeść. Zmarszczyła brwi, nachylając się nad gałęzią.
–
Czy to są gruszki? Gruszki na wierzbie? – spytała, wyciągając dłoń, by zerwać
gruszkę.
–
Nie dotykaj ich! – krzyknął Bob i w tym samym czasie giętka strzała śmignęła
jej przed twarzą, wbijając się w owoc. Podskoczyła z piskiem, odsuwając się od
drzewa. Obejrzała się szybko za siebie, dostrzegając ludzi, wychodzących zza
pni i celujących do nich z łuków.
–
Opuśćcie łuki – odezwał się ktoś i po chwili przed szereg wystąpił wysoki,
barczysty mężczyzna. W mroku Izabela nie widziała go zbyt dobrze, ale była w
stanie dostrzec grymas niezadowolenia na jego twarzy. Przełknęła ślinę.
Zapanowała przedłużająca się cisza, w czasie której wszyscy mierzyli się
spojrzeniami. Izabela czuła narastające przerażenie i błagała w duchu, żeby to
się skończyło. Nie była pewna ile jeszcze wytrzyma, zanim zacznie wrzeszczeć
jak opętana. Nagle nieznajomy uśmiechnął się szeroko i otworzył swoje ramiona.
–
Bob Salamandra! – zawołał radośnie, podchodząc do Boba.
–
Wodzu!
Padli
sobie w ramiona, ściskając się jak dobrzy przyjaciele.
–
A… Ale… – Izabela zaniemówiła, obserwując zaistniałą scenę z otwartymi ustami.
Zamrugała powiekami, kręcąc głową, jakby nie mogła uwierzyć w to, co się działo.
–
Izabelo, poznaj Wodza. To on nas wynajął – powiedział Bob.
Reszta
działa się naprawdę bardzo szybko. Ktoś rozpalił ognisko, inny ktoś złowił w
lesie jelenia, którego następny ktoś przyrządził na ruszcie. Nim Izabela się
zorientowała, wszyscy siedzieli wokół ognia, zajadając się dziczyzną i
opowiadając anegdotki.
–
Więc mieliście jakieś problemy? – spytał Wódz, ściskając w ręce jelenie udo.
–
Żadnych.
–
Dobrze – mruknął mężczyzna. Odłożył swoją część posiłku na bok i wytarł dłonie
o spodnie. – Mogę ją zobaczyć?
Izabela
poruszyła się niespokojnie, kiedy Bob sięgnął po torbę. Obserwowała, jak płaz
wkłada do środka swoje czarne łapki i wyjmuje pudełko owinięte brązową szmatką.
Wyciągnęła szyję, żeby widzieć lepiej. Wódz położył pudełko na swoich kolanach
i delikatnie odsunął materiał. Czuła, jak serce wali jej w piersi. Czekając w
napięciu, przysunęła się bliżej.
–
Długo na to czekałem.
Pulchnymi
palcami mężczyzna uniósł wieko. Izabela spodziewała się rozbłysku światła, jak
w kreskówkach, kiedy bohater odnajduje zaginiony skarb. Nic takiego jednak się
nie wydarzyło, a zamiast tego ich oczom ukazało się surowe wnętrze skrzyneczki.
Na dnie leżał biały materiał, owinięty również białą ceratką. Zamrugała oczami,
zaskoczona odkryciem. Spojrzała na rozradowaną twarz Wodza, nie pojmując jego
szczęścia.
–
E… chwila moment. TO jest to coś, za co dostaniemy forsę? – spytała, wskazując
palcem wnętrze pudełka. – Pielucha?
Bob
i Wódz zerknęli na nią, kiwając głowami. Izabela parsknęła krótkim, urywanym
śmiechem.
–
Chcesz powiedzieć, że narażaliśmy swoje życie dla pieluchy?
–
To nie byle jaka pielucha… To Królewska Pielucha! – powiedział Bob,
podekscytowany.
Izabela
przyjrzała mu się uważnie. Choć z pyszczka płaza trudno było cokolwiek wywnioskować,
jego oczy błyszczały radością. Podobnie oczy Wodza, ale u niego akurat szeroki
uśmiech na twarzy trudno było pomylić z czymś innym. Uniosła do góry brew i
najzwyczajniej w świecie zaczęła się śmiać. Wybuchła tak niepohamowanym
śmiechem, że po policzkach pociekły jej łzy, a brzuch rozbolał od nagłych
skurczów.
–
Co cię tak śmieszy? – Wódz wydawał się rozdrażniony jej zachowaniem. – Królewska
Pielucha to nie jest tylko kawałek szmatki! Ona pomoże nam zapanować nad
światem!
Tymi
słowami wywołał kolejną salwę śmiechu. Izabela spadła z pniaka, na którymi
siedziała, i zaczęła tarzać się po leśnym runie. Bob zerknął na mężczyznę, w
którym wzbierała złość.
–
Eee, nie przejmuj się nią. Słońce za mocno ją przygrzało na pustyni. Nie wie,
co mówi! – powiedział pospiesznie, próbując uspokoić Wodza. Ten jednak, jeszcze
bardziej zdenerwowany, wrzasnął, zrywając się ze swojego miejsca. Sięgnął po
Izabelę i podniósł ją za koszulkę do góry. Od razu przestała się śmiać.
–
Przepraszam – zapiszczała spłoszona. Wódz uniósł rękę, chcąc zadać jej cios,
ale nagle zamarł w bezruchu. Izabela otworzyła szeroko oczy, dostrzegając
strużkę krwi wypływającą z jego ust. Pisnęła przerażona, odsuwając się od
niego. Ciężkie ciało padło u jej stóp, a dookoła zapanował chaos. Rozejrzała
się, zauważając trzy knury, rozrywające swoimi szablami ludzi. Dwójka łowców
walczyła z wojownikami, a Bob zbierał rzeczy, chcąc uciec.
–
Chwila… Dwójka? – Izabela była pewna, że kiedy widziała ich poprzednim razem,
było ich trzech. Nie mogąc znaleźć ubranego w prochowiec Maksymiliana, ruszyła
się i podbiegła do Boba, chowającego do torby skrzynkę z Królewską Pieluchą. – Zostaw
to! Musimy uciekać. Nigdzie nie widzę Maksymiliana.
–
Nie pójdę bez Pieluchy. Jest warta masę forsy!
–
Nie rozumiesz? Oni nas zabiją z powodu tej zasranej pieluchy! Zostaw to!
Wyprostowała
się i odwróciła, chcąc schować się, jednak stanęła naprzeciw Maksymiliana.
Wciąż miał na sobie szary prochowiec i kapelusz z szerokim rondem. Podniósł
głowę tak, że mogła zobaczyć jego twarz. Gęsta broda i wąskie oczy wydały jej
się znajome, lecz nim zdążyła sobie przypomnieć, do kogo należały, łowca
chwycił ją w pasie i odciągnął od salamandry.
Wrzeszczała
i kopała, ale mężczyźnie to nie przeszkadzało. Trzymał ją z taką łatwością,
jakby ważyła tyle co nic, i szedł z nią w kierunku swojego „rumaka”.
–
Puszczaj mnie!
Jakaś
zagubiona strzała ugodziła Maksymiliana w ramię. Zachwiał się i wypuścił
Izabelę z rąk. Dziewczyna upadła na ziemię, obijając sobie żebra. Obróciła się,
widząc rozjuszonego łowcę, który z dzikim okrzykiem ruszył na wojownika,
trzymającego w dłoniach łuk. Otworzyła szeroko oczy i dostrzegając w tej chwili
swoją szansę, podniosła się z zamiarem ucieczki.
Ledwo
stanęła na nogi, uderzyła głową w konar wierzby. Zderzenie było tak silne, że
zawirowało jej przed oczami i straciła przytomność.
*
* *
–
O tak, budzimy się – Izabela zamrugała powiekami. Kiedy wróciła jej zdolność
wyraźnego widzenia, dostrzegła przed sobą brodatą twarz dentysty.
–
Maksymilian – wyszeptała, wciąż senna.
Mężczyzna
uśmiechnął się.
–
Tak, tak, to ja. Poleż chwilę, zanim wstaniesz – powiedział, wstając z
krzesełka, które zajmował. Usłyszała jego kroki, kiedy odchodził. – Musisz
uważać na to, co jesz, i następnym razem nie czekaj tak długo.
Rozejrzała
się dookoła, rozpoznając lekarski gabinet. Czarny zegar na ścianie uświadomił
jej, że spała niecałą godzinę. Zmarszczyła brwi, przypominając sobie trwającą
pół dnia wędrówkę po pustyni. „Jakim cudem to była tylko godzina?”, pomyślała,
chwytając się za pulsującą bólem głowę. Pod palcami wyczuła zgrubienie, w
okolicy potylicy. Skrzywiła się, gdy po dotknięciu poczuła ból. Musiała nabawić
się siniaka, choć do końca nie wiedziała, jak to było możliwe.
–
Możesz odczuwać ból, ale zwykły Apap powinien pomóc. Przez trzy godziny nic nie
jedz i nie pij – mówił dentysta, podchodząc do niej. Zdjął błękitne rękawiczki
i wyrzucił je do kosza stojącego obok.
Dopiero
teraz przypomniała sobie, że wyrywano jej zęba. Niepewnie dotknęła językiem
miejsca, w którym niegdyś znajdował się jej trzonowiec. Była tam dziura, jednak
nie czuła bólu. Pomyślała, że musiano jej podać jakieś miejscowe znieczulenie.
–
Postaraj się unikać gumy do żucia przez jakiś czas – dodał mężczyzna,
uśmiechając się do niej.
Pokiwała
głową, palcami macając prawy policzek. Wstała ostrożnie z fotela i ruszyła do
wyjścia. Zanim jednak przekroczyła próg, obejrzała się i spojrzała na figurkę
salamandry. Przypomniała sobie swoją senną przygodę. Nie wiedziała, co było w
tej butli z gazem, ale dało jej niezłego kopa, jeśli mogła sobie wyobrazić to
wszystko. Ku jej zaskoczeniu, salamandra uniosła łapkę i położyła palec na
pyszczku, jakby chciała jej powiedzieć: „Ani mru mru”. Izabela zamrugała
kilkakrotnie, po czym uśmiechnęła się i otworzyła drzwi.
###
Recenzja
Zaczęło
się dobrze – świetnie oddałaś atmosferę panującą w poczekalni i zderzenie zdenerwowanej dziewczyny z tym nienaturalnym światem pełnym uśmiechu i światła,
który wita pacjentów gabinetu stomatologicznego. Mieliśmy co prawda wątpliwości
dotyczące sposobów podawania narkozy czy też znieczulenia, właściwie nadal je
mamy (zasypiający podczas leczenia zęba pacjent stwarza przecież zagrożenie) – uznaliśmy jednak, że stuprocentowy realizm nie jest konieczny, a ewentualne
nagięcie rzeczywistości do potrzeb opowiadania nie zrazi nikogo zanadto.
Scena
snu także zaczyna się obiecująco. Wplątana w tajemniczą aferę salamandra jest
postacią niewątpliwie intrygującą i, choć dość szybko przechodzi ona (właściwie
on) do porządku dziennego z zupełnym zagubieniem bohaterki, to jednak zrzucić
to można na oniryczną konwencję tego fragmentu. Podobnie jest z królewską
pieluchą i innymi, coraz mniej racjonalnymi szczegółami świata przedstawionego – skoro to sen, to może być w nim nawet nie szczypta, a cała garść absurdu. Odnieśliśmyy
jednak wrażenie, że sekwencja snu urywa się nieco zbyt nagle, przez co
tekst traci na wartości brakiem głębszego przekazu. Gdybyś postanowiła wpleść
jakiekolwiek wydarzenie, rozmowę, cokolwiek, co zmieniłoby w jakiś sposób
bohaterkę lub dało jej coś, co mogłaby wykorzystać w późniejszym życiu... Nic
takiego się nie pojawiło, a związki między snem i rzeczywistością okazują się
dość przypadkowe. Całość ratuje moment, w którym salamandra kładzie
palec na pyszczku.
Jako
Kalka pochwalę dentystę Maksymiliana, do którego zapałałam nieuzasadnioną
sympatią i byłam nieco rozczarowana brakiem większego znaczenia jego postaci, oraz Izabelę zapadającą w sen. Podoba mi się, jak oddałaś stopniowo rozmazujący
się obraz i wplotłaś w realistyczną część odbiegające od normy zachowania
salamandry.
Jako Pirat podziwiam Twoją wyobraźnię, która zdolna jest do
stworzenia historii tak urzekająco absurdalnej. Rzeczywiście brakuje tu
jakiegoś wyraźnego przesłania (powiedziałam ja), ale może wcale nie miało się ono pojawić –
może jedyne, co poeta miał na myśli, to stworzyć tekst lekki w odbiorze, na
poprawę humoru. Dodam jeszcze, że moją ulubioną postacią zdecydowanie jest
Wódz. Nie pytajcie czemu, chyba zwyczajnie mam słabość do tego słowa.
Jako Kruk zgadzam się z
Piratem i cenię przede wszystkim twoją wyobraźnię. Miło było wyrwać się niemal
do Krainy Czarów i wybrać się na przygodę z salamandrą. Poza tym Maksymilian to
piękne imię.
Droga Parabolo, jako Stonka dodam, że bardzo
spodobał mi się sposób, w jaki przedstawiłaś świat. Opisując otoczenie i
postaci, pozwoliłaś czytelnikowi przenieść się w sam środek akcji i zostać
złodziejem razem z Izabelą i Bobem Salamandrą, którego uwielbiam.
Zaskoczył mnie też sposób, w jaki użyłaś słów z wyzwania - nie spodziewałam się
tej pieluchy i mistrzowskiej gry słownej w zdaniu „Nie rozumiesz? Oni nas
zabiją z powodu tej zasranej pieluchy”. No, może zakończenie było trochę do
przewidzenia, ale to nic nie zmienia w mojej pozytywnej ocenie tekstu.
Powodzenia w dalszym pisaniu!
Ach! Dziękuję bardzo za opublikowanie mojego tekstu! Nawet nie wiecie jak się cieszę z tego powodu :) Niczym dziecko, które otrzymało ulubionego lizaka.
OdpowiedzUsuńFakt, miałyśmy mały problem z tą stomatologią... Ale można przymrużyć na to oko :)
I spieszę z wyjaśnieniem. Jak napisał Pirat: opowiadanie nie miało nieść żadnego przesłania i nie należy go szukać. Boba pisałam z myślą o czymś lekkim "do poczytania", czymś, co rozluźniłoby czytelnika, jednocześnie pobudzając nieco jego wyobraźnie, czymś co wywołałoby uśmiech. Nie ma co doszukiwać się głębszego sensu w Bobie, gdyż Bob to tylko senne majaki! :)
Czy mogłam dodać coś, co zmieniłoby w jakiś sposób Izabelę? Mogłam, racja, ale jak mówiłam - pisanie i czytanie Boba miało być zabawą.
Jeszcze raz dziękuję i za publikację, i za recenzję. Mam nadzieję, że będę mogła jeszcze w przyszłości z Wami współpracować :)
Aaa i jak zwykle zapomniałam dodać, że to ja - Parabola, tylko nie chce mi się przelogowywać. Wybaczcie!
UsuńI my mamy nadzieję, że jeszcze zechcesz z nami współpracować, droga Parabolo. Ja chyba szczególnie, jako że jakiś czas już obcuję z Twoją twórczością. Jej, ile to już? (;
UsuńOjej! Hmm... Jeszcze chyba od czasu jak Licencja była na onecie...
UsuńPrzyznaję szczerze, że mnie z całego tekstu najbardziej urzekła Salamandra. Może niezbyt oryginalnie, ale jednak. Po prostu przemawiają do mnie te żółte plamki na błyszczących, czarnych łuskach - a przynajmniej tak jawi mi się to w wyobraźni.
OdpowiedzUsuńSam tekst wydaje mi się... w porządku. Ciężko mi znaleźć inne określenie. Tak, jak już sama wspomniałaś, jest to krótka opowiastka - ot, do poczytania. Nie wywołała u mnie ani dzikiego zachwytu, ani niechęci. I miałam odrobinę nadziei, że okaże się, że ukradli ząb, ale pielucha też jest niczego sobie. Żałuję także, że nie rozwinęłaś bardziej tych gruszek na wierzbie, ale zgaduję, że w tak krótkiej formie ciężko jest umieścić wszystko, prawda? :) Do tego jeszcze jest ta gęsta broda Maskymiliana, którą uczyniłaś wręcz jego znakiem rozpoznawczym, co definitywnie wywołuje uśmiech na mej twarzy. Wzmianka o Salamandrze na końcu daje wręcz kreskówkowy, acz przyjemny efekt.
Generalnie - Lisek approves.