stosowany w leczeniu zmęczenia szarą rzeczywistością

Zapraszamy do współpracy autorów zainteresowanych publikacją swoich tekstów na blogu. Jednocześnie zastrzegamy sobie prawo do selekcji nadesłanych utworów oraz ich korekty i redakcji (zatwierdzonych przed premierą przez autora).
eprozac.blogspot@gmail.com

Stonka: Teraz

wyzwanie: teraz 

<< Chodź Do Kanałów
>> po co
<< Nie Kłóć Się Tylko Chodź
>> kiedy niby
<< Teraz
Zamykam klapkę telefonu i wzdycham.
Wcale nie chcę iść do kanałów. O tej porze roku cała ich powierzchnia zamarza, jednak nadal jest zbyt cienka, by móc po niej chodzić. Jedynym sposobem na przeprawienie się jest albo wpadnięcie pod cienki lód albo własnoręczne jego rozłupanie.
Wzdrygam się na tę myśl, idąc chodnikiem przez dzielnicę sklepową miasta. W mijanych przeze mnie witrynach świecą zęby przerażająco uśmiechniętych skrzatów i ogromna podobizna Świętego, choć niekanonizowanego, Mikołaja, który wpatruje się we mnie w niemym oczekiwaniu na jakikolwiek ruch. Jego żarówkowe oczy zdają się krzyczeć bezgłośnie: „zamknęli mnie w tym plastikowym ciele, błagam, pomóż mi”, jednak ja tylko przyciskam nos do szyby i, unikając kontaktu wzrokowego z figurkami gnomów, oglądam przedmioty ustawione skrupulatnie między fałdami czerwonego materiału.
Za drogie, za drogie, za drogie.
Sprawdzam zawartość portfela. Zostało mi jeszcze czterdzieści złotych po zapłaceniu grzywny za przejazd bez biletu, i karta kredytowa Wertera. Odwracam się ponownie do witryny i rzucam tęskne spojrzenie w stronę sokowirówki, która uśmiecha się do mnie subtelnie i plastikowo.
Kmicic obiecał mi i Werterowi, że kiedy dostanie wypłatę, to kupi nam wyciskarkę do owoców i będziemy wreszcie pić coś innego niż wodę z kranu albo te obrzydliwe soki z papierowych kartonów, które kupuje Werter. Ale wypłatę Kmicic dostanie za tydzień, a Wigilia jest dzisiaj.
Jeszcze raz patrzę na wystawę.
>> ile masz na koncie
Czekam kilka minut na odpowiedź.
<< Nie Kupuj Sokowirówki
>> nie kupuję
>> ile masz na koncie
<< Około Dwustu Złotych
Uśmiecham się pod nosem i wchodzę do sklepu. Momentalnie uderza we mnie mocny zapach cynamonu oraz potu ludzi krążących tutaj od dobrych kilku godzin. Jakiś mężczyzna potrąca mnie łokciem, dziecko pod moimi nogami zaczyna płakać, kobieta krzyczy coś przez megafon o promocji na dziale mięsnym.
Wdech, wydech. Sokowirówka. Przyszedłem tutaj dla sokowirówki. Dla sokowirówki, Wertera i Kmicica.
Telefon bzyczy mi w kieszeni.
<< Wiem Że Masz Moją Kartę
<< Nie Kupuj Sokowirówki
Ignoruję obie wiadomości.
– Dzień dobry – podchodzę do kobiety przy ladzie i uśmiecham się uprzejmie. Przez chwilę ogarniam wzrokiem jej różowe policzki oraz błyszczące jak lampki choinkowe oczy i wydaje mi się, że sam się czerwienię. Zdejmuję czapkę z głowy i mówię krótko: – Poproszę sokowirówkę.

* * *
<< Gdzie Jesteś
Przerzucam pudełko do drugiej ręki, schodząc w dół ulicy.
>> ni emoglm znalezć za dne j studzeenki
Zatrzymuję się w miejscu i piszę jeszcze raz.
>> nie mogłem znaleźć żadnej studzienki
<< Chyba Sobie Żartujesz Czekam Na Ciebie Już Prawie Godzinę
<< Jak Można W Tym Czasie Nie Znaleźć Żadnego Włazu
>> po prostu ich nie widzę
Mówię prawdę, ale Werter pewnie i tak mi nie wierzy.
Nigdy nie byłem dobry w poruszaniu się kanałami. Mimo tego, że oszczędza to wiele czasu i pieniędzy (szczególnie tych, które straciłem w momencie złapania przez kontrolera biletów), to i tak nie jestem w stanie znajdywać studzienek kanalizacyjnych. Mój mózg chyba postanowił usuwać wszystkie zbędne obiekty z mojego pola widzenia. W efekcie moja wybrakowana wizja świata jest w dwóch wymiarach, ogranicza się do podstawowych kolorów i w ogóle wygląda jak bohomaz narysowany na serwetce z McDonalda przez pięcioletnie dziecko. Nie wiem, jak Werter oczekuje ode mnie znalezienia studzienki kanalizacyjnej, jeśli ja ledwo widzę, gdzie idę.
Wypuszczam przepełniony nienawiścią obłoczek pary z ust i niemal potykam się o własne nogi, jakby na potwierdzenie własnych myśli. Wibrujący telefon w kieszeni dodatkowo działa mi na nerwy.
<< Apollo One Są Dosłownie Co 15 Metrów
>> jestem na skrzyżowaniu zamkowej z główną
<< Idź Na Zachód Aż Do Supermarketu Potem W Lewo Wejście Pod Ścianą
Zaczynam iść we wskazanym kierunku, chowając komórkę do kieszeni.
Wierzę mu na słowo.

* * *
Plastikowe siatki zahaczają o moje kostki, ale brnę dalej. W zasadzie nie mam już innego wyjścia – w momencie przesunięcia żelaznej pokrywy studzienki kanalizacyjnej za marketem wydałem na siebie wyrok oznaczający łażenie po tych śmierdzących ściekach przez najbliższą godzinę, jeśli nie więcej.
Podczas gdy Werter wybiera bezbłędnie te korytarze, gdzie z łatwością może biec po dnie, a Kmicic przeskakuje przez ścieki, łapiąc się metalowych rur umieszczonych pod sufitem, ja zawsze muszę trafić na ślepy zaułek, góry gnijących śmieci albo zbiorowiska szczurów.
Daleko mi do sprytu Wertera czy zwinności Kmicica. To tłumaczy, dlaczego to zawsze mnie łapią kontrolerzy biletów oraz dlaczego z naszej trójki tylko ja nie uczęszczam na uczelnię i pracuję na stacji benzynowej. A rodzice mówili mi, że mogłem użyć do czegoś swojego mózgu i iść na jakieś studia. Jakiekolwiek.
Gdy mijam zakręt, widzę w oddali Wertera stojącego do mnie tyłem, z dłońmi w kieszeniach szarego płaszcza. Wołam, odwraca się. Ponad szalikiem naciągniętym na nos, pod czapką szczelnie okrywającą jasne włosy, widać tylko poważne, zagniewane oczy. Ale jakoś inaczej niż zawsze. Jest jeszcze za daleko, bym mógł wyczytać wszystko z jego spojrzenia.
Nie wiem, o co chodzi. Zanim się dowiem, minie pięć minut, bo właśnie teraz stopa ugrzęzła mi w plastikowym opakowaniu po lodach. Ledwo co utrzymuję równowagę, gdy, machając nogą, wyciągam komórkę z kieszeni i piszę do Wertera jedną ręką.
>> o co chodzi
>> znalazłeś coś /
<< Można Tak Powiedzieć
Werter znowu obraca się do mnie i ponagla ruchem ręki. W końcu wyswabadzam się z uścisku opakowania po lodach i brnę przez ścieki dalej, tym razem szybciej. Nie wytrzymuję z podekscytowania:
– Kupiłem sokowirówkę! – krzyczę do Wertera, jeszcze zanim na dobre do niego podchodzę i unoszę pudełko z urządzeniem wysoko nad głowę, niczym trofeum – Wprawdzie to nie ta sama, o której mówił Kmicic, ale powinna…
Werter przesuwa się na bok, patrząc w miejsce, które jeszcze kilka sekund temu pozostawało dla mnie niewidoczne. Przenoszę wzrok z jego twarzy na kilka wysepek czerwonego materiału i białą siatkę unoszącą się na powierzchni ścieków.
Mija trochę czasu, zanim orientuję się, że szkarłatna tkanina to w rzeczywistości dobrze znana mi kurtka, a siatka to napęczniała od wilgoci twarz Kmicica.
Nie rozumiem. Opuszczam pudełko znad głowy. Ogarniam wzrokiem otoczenie: patrzę na zerwaną rurę pod sufitem, na wpół zanurzone ciało, wygięte pod nienaturalnym kątem, na czerwony wianuszek ścieków wokół głowy Kmicica.
– Znalazłem go około godziny temu – Werter zdejmuje szalik z nosa i oblizuje niespokojnie usta, po chwili zaciskając mocno szczęki. Ma zaczerwienione oczy i dłonie. Musi mu być zimno.  
– Czy on… – zaczynam, ale Werter od razu przerywa mi tym swoim stanowczym głosem, którego zawsze używa w mediacjach i przemówieniach:
– Nie, on tylko śpi – stuka Kmicica w bok czubkiem buta. Ciało bezwładnie przepływa kilka centymetrów. Nabrzmiałe od wody białe dłonie wypływają na powierzchnię. – Widzisz? Tylko śpi.
Mrugam kilka razy.
Chyba zatrzymałem się w rozwoju na mentalności dziecka, bo nie wiedzieć czemu od razu wierzę w każde słowo Wertera. Kmicic ma spokojną twarz, lekko rozchylone usta i tak, oczy niby ma otwarte, ale czy świat nie widział przypadków snu z otwartymi oczami? Oczywiście, że widział.
Kmicic śpi.
– Musiał się bardzo zmęczyć na treningu, skoro zasnął w takim miejscu – mówię, kiwając głową ze zrozumieniem.
Mija trochę czasu, zanim którekolwiek z nas ponownie się odzywa.
 – Idź oddać sokowirówkę – Werter naciąga szalik z powrotem na usta i wyciąga telefon z kieszeni.

* * *
Pośród dźwięków dobiegających z małego telewizorka słyszę, jak Werter odkłada kartki na stół i po chwili milknie.
– Ej, to było całkiem ciekawe, dlaczego przestałeś mówić? – pyta Kmicic, równocześnie podciągając się jeszcze kilka razy na drążku. Framuga drzwi skrzypi niebezpiecznie pod jego ciężarem. – Jedenaście, dwanaście, trzynaście.  
– Nie jestem w stanie uczyć się w takim hałasie.
Czuję na sobie Werterowy wzrok, ale tylko zmieniam kanał i oglądam telewizję dalej, jak gdyby nigdy nic. Na jednej stacji leci film dokumentalny o lwach, więc obejmuję kolana dłońmi i wbijam wzrok w puchate kulki toczące się po sawannie.
– Mogę liczyć w myślach – proponuje luźno Kmicic, odciągając na chwilę ode mnie uwagę, za co jestem mu wdzięczny, ale nie na długo. Po chwili i tak dopada mnie stanowczy głos Wertera.
– Apollo, wyłącz telewizor.
– Ale lwy…
– Wyłącz.
– Ja też chcę trochę potracić czas, jest weekend – mówię, krzyżując ręce na piersi.
– Strata czasu jest, podobnie do śmierci, nieodwracalna – odpowiada mi od razu, jakby w momencie rozpoczęcia rozmowy zaplanował idealnie jej przebieg. Zawsze tak jest.
– Piotr Wielki – Kmicic uśmiecha się, ale mi wcale nie jest do śmiechu. Ani nie rozpoznaję autorów cytatów Wertera, ani nie jestem w stanie odpowiedzieć mu równie dobrze.
– Każdy jest kowalem swojego losu – buczę pod nosem, bo to jedyny cytat jaki przychodzi mi do głowy w tym momencie.
– Pico della Mirandola – zauważa trafnie Kmicic, podciągając się dalej.
– Gdybym miał być kowalem własnego losu, to wyrzuciłbym telewizor za okno – mówi Werter.
– Ja bym ci nie wyrzucił tych kartek, mimo że gadasz już od godziny – odgryzam się, przybliżając się kontrolnie do telewizora, w obawie przed jego nagłą defenestracją z rąk Wertera.
– Chłopaki, dajcie spokój – Kmicic puszcza się drążka i staje pojednawczo w przejściu między kuchnią a pokojem gościnnym. – Przeniosę telewizor do jakiegoś innego pokoju, okej?
Mierzymy się z Werterem przez chwilę wzrokiem, aż w końcu decydujemy się na rozejm w postaci mojej emigracji do sypialni.
Rozkładam się na łóżku, przykrywając się kilkoma warstwami koców, bo zaczynam odczuwać szalejącą za oknem zimę i czekam na pojawienie się Kmicica z telewizorem. Słyszę, jak odłącza go od kontaktu.
– Masz dzisiaj zawody – rozpoznaję głos Wertera. – Kto organizuje zawody w Wigilię?
– Są charytatywne – słyszę, że Kmicic się uśmiecha. – Powinienem zdążyć na dziesiątą, jeśli pójdę kanałami. Wiesz, Werter? Zawsze się zastanawiałem – słyszę, jak Kmicic podnosi telewizor – czy masz jakieś logiczne wytłumaczenie, dlaczego w zasadzie chodzimy kanałami.
– Nie. Bo świat to przecież zbiorowisko najfantastyczniejszych dziwności, których powszechność niczego nie tłumaczy.
Przez chwilę panuje cisza.
– Lem?
– Lem.

* * *
Do domu wróciłem sam, zapewniany wiadomościami Wertera, że przybędzie najszybciej jak tylko będzie mógł, bo musi jeszcze załatwić Kmicicowi hotel. Na pytanie, dlaczego Kmicic nie może spać z nami w domu tak, jak zawsze – nie odpowiedział.
Oddałem sokowirówkę. Pani przy kasie (ta z różowymi policzkami) spytała mnie, czy prezent się nie spodobał. Nie wiedziałem, co powiedzieć, więc tylko się uśmiechnąłem. Chyba nie wyglądało to zbyt dobrze z moim czerwonym od zimna nosem i z butami pełnymi chlupiących ścieków.
Pocieram w zamyśleniu czoło i wrzucam kurtkę do szafy.
Jak Werter wróci, to zrobię pranie, bo wszystkie moje ubrania śmierdzą.
Idę do dużego pokoju, gdzie zazwyczaj ćwiczy Kmicic. Przechodząc przez próg, pochylam głowę, żeby nie zahaczyć o drążek przyczepiony do framugi, i staję na środku pomieszczenia.
Chcę do kogoś zadzwonić, ale nie wiem do kogo. W kontaktach wyświetlają mi się tylko mama, Werter, Kmicic i policja. Żadne z nich nie może mnie w tym momencie wysłuchać, choć sam nie wiem, co chciałbym im powiedzieć.
Siadam przy stole, a syreny policyjne buczą za oknem. Wystukuję ich rytm przez parę sekund, aż w końcu kładę komórkę na blat, czekając na jakieś cudowne objawienie albo choćby wiadomość od Wertera. Ponownie łapię za telefon. To śmieszne, że niby to urządzenie służy do rozmawiania, a w rzeczywistości wcale nie zapewnia rozmowy. Jeśli nie masz z kim rozmawiać, to nawet najdroższy telefon pozostaje wyłącznie elektroniczną zabawką. Otwieram folder z wiadomościami. Pośród tysiąca SMS–ów od Wertera w oczy rzucają mi się moje krótkie rozmowy z Kmicicem.
<< Kup mleko (:
>> ok
Nie wiem, czy w końcu kupiłem mleko. Coś powstrzymuje mnie od podejścia do lodówki, więc siedzę dalej i przeglądam wiadomości od współlokatora. Na większość z nich nigdy nie odpowiedziałem.
<< Weź parasol (:
<< Kto pierwszy wróci do domu robi pranie, przekaż dalej (:
<< Zapomniałem bandaży z domu, przyniesiesz mi je? (:
<< Przyjdziesz zobaczyć mnie na zawodach? (:
Nie zabrałem parasola, nie zrobiłem prania, nie przyniosłem bandaży, nie byłem na dzisiejszych zawodach. Pocieram kark w zakłopotaniu, przysięgając sobie, że jak Kmicic wróci do mieszkania, to go przeproszę. Za wszystko. Mógłbym już teraz, ale pewnie śpi, więc nie chcę dzwonić, bo telefon Kmicica nigdy nie jest wyciszony. Zamiast tego wysyłam do niego krótką wiadomość.
>> dobranoc

* * *
Mija trochę czasu. Może godzina, ewentualnie kilka sekund.
Teraz czuję, że coś się zmieniło. Nie wiem, czy we mnie, czy w otoczeniu, ale nieustannie wydaje mi się, że nie powinienem tu być i nie powinienem być. W ogóle. Nie umiem powiedzieć, dlaczego.
Kręcę się po mieszkaniu bez celu, otwieram i zamykam drzwi, kartkuję książki, zapalam zapałki i wrzucam je do zlewu. Wszystko, czego dotykam, zdaje się patrzeć na mnie z wyrzutem, więc ostatecznie siadam na podłodze w kącie i udaję, że mnie nie ma.
Widzę piksele wystające z zegara na ścianie, biało-czarne szumy na deskach podłogowych. Kolory ścian zaczynają blednąć. Lampa upada na ziemię z trzaskiem i zamienia się w pył, skomplikowane kształty mebli upraszczają się do prostych prostopadłościanów, a po chwili i one znikają.
Ja sam też zdaję się rozkładać na czynniki pierwsze – z myśli zostają mi puste równania matematyczne, wzory fizyczne zastępują wszystkie emocje, ręce zamieniają się w mgiełkę wodoru, węgla, tlenu, azotu, siarki i fosforu, a pojedyncze kawałki atomów cynku, miedzi i kobaltu przelatują mi między włosami.
Nie wiem, skąd to wszystko wiem, i może właśnie to zbiera wszystkie moje atomy w całość i ustawia z powrotem na środku pustego pokoju, choć wcale tego nie chcę. Patrzę na swoje dłonie, szukając z nadzieją ostatnich pierwiastków, które nie zdążyły jeszcze wrócić do swoich skomplikowanych struktur.
Jestem zmuszony do bycia. Nawet kanapa może zniknąć, jednak ja muszę trwale istnieć. Kopię powietrze w miejscu, gdzie powinna stać sofa zastanawiając się, czy Werter poparłby moją poprawkę do konstytucji o Prawie do Nieistnienia. W końcu jestem świadomą, dorosłą jednostką, która powinna posiadać wybór, czy chce być czy nie.
A może tego trzeba się gdzieś nauczyć?
Otwieram okno na oścież, wpuszczając do mieszkania zimne powietrze. Syreny policyjne nadal buczą w oddali. Stojąc tak, myślę, że choć często bywam w domu sam, to nigdy nie czułem się tak samotnie jak teraz. Nie słychać sąsiada z dołu, radia grającego w mieszkaniu obok. Werter nie powtarza swoich przemówień w kuchni, a Kmicic nie podciąga się na drążku, licząc cicho pod nosem. Wszystkie te dźwięki dotychczas były dla mnie względną ciszą, która towarzyszyła rutynie mieszkania razem. Teraz, gdy słyszę tylko syreny kilka ulic stąd, czuję się jak jedyny człowiek na Ziemi.
Wdrapuję się niezgrabnie na wąski parapet, przesuwając kaktus Kmicica i przypominając sobie, że trzeba będzie podlać kwiatki za jakiś czas. Usadawiam się koło doniczki i patrzę w dół, wypuszczając nogi za okno. Uśmiecham się do siebie, myśląc, że ludzie wyglądają jak draże rozsypane po ulicach, a każdy z nich turla się w swoim kierunku i każdy z nich ma swoją małą, drażową historię. Wystarczy tylko po nie sięgnąć…
Słyszę za sobą dźwięk kluczy i otwieranych drzwi, a po chwili do dużego pokoju wchodzi Werter. Natychmiast wszystkie meble się materializują, ściany nabierają kolorów, a lampa znowu jest lampą. Nawet ze mnie przestają wysypywać się pierwiastki.
Zastygam z jedną ręką na ramie okna, drugą wyciągniętą w stronę draży,  z obiema nogami zawieszonymi w powietrzu.
– Co ty robisz? – pyta Werter.
Chyba chciałem nauczyć się nie być.

* * *
Werter patrzy na mnie przez odbicie lustra, gdy zapinam koszulę.
Kilka minut temu stwierdził, że przynajmniej w tę Wigilię powinniśmy wyglądać lepiej niż zazwyczaj, więc wyprasowałem sobie ubrania, w których chodzę do Urzędu Pracy i teraz nieudolnie próbuję ułożyć na sobie błękitne fałdy materiału. Zupełnie się sobie nie podobam i nie wiem, jak mogłem się tak komuś pokazać, szczególnie starając się o pracę. Niebieska koszula jest kilka rozmiarów za duża, spodnie wyglądają jak dzwony, a marynarka wisi jak na wieszaku.
Łapię kolejne przelotne spojrzenie Wertera w lustrze.
– Rozmawiałem z Antychryst – mówi nagle, jakby przez cały czas czekał na odpowiedni moment. – Nie przyjdzie dzisiaj.
Antychryst była dziewczyną Kmicica przez pewien czas i często odwiedzała nasze mieszkanie. Dopiero się wtedy wprowadzałem, więc pamiętam tylko jej kłótnie z Werterem oraz wspólne oglądanie filmów. Nie wiem, dlaczego zerwali, ale Antychryst i tak potem do nas przychodziła. I powinna przyjść też dzisiaj. Obiecała.
Ściągam brwi, więc Werter podaje mi swój telefon.
<< tEraz to już nie ma sensu. mAm przez niego dużo rzeczy na głowie.
>> Rozumiem
>> Wesołych Świąt
<< cHyba sobie żartujesz
Koniec rozmowy.
– A jutro? – pytam z nutką nadziei w głosie.
– Myślę, że już nigdy nie przyjdzie – Werter łapie za krawat, z którym siłuję się od kilku sekund i wiąże go na swojej szyi. Próbuję zapamiętać skomplikowane ruchy, jednak za bardzo skupiam się na bałwankach falujących na materiale, niż na samym sposobie zawiązania. – Teraz raczej będzie przychodzić do hotelu Kmicica. Jeśli w ogóle.
– Kmicic nie wróci?
Werter kończy wiązać krawat i zarzuca go na moją szyję.
– Nie, Apollo. Nie wróci.

* * *
Kmicic zostawił dla nas prezenty.
Werter zauważył je upchnięte skrupulatnie pod łóżkiem dopiero tydzień po Wigilii, gdy postanowił oddać wszystkie rzeczy Kmicica jego rodzinie. Jest mi trochę głupio otwierać prezent teraz, zważywszy na to, że na święta kupiłem tylko kubek Werterowi, a sokowirówkę, która miała być dla nas wszystkich, a w szczególności dla Kmicica, zwróciłem do sklepu.
Patrzę na siebie jeszcze przez chwilę w lustrze, gniotąc ozdobny papier i czerwoną wstążkę w dłoniach, aż w końcu wchodzę do pokoju gościnnego, podciągając spodnie piżamy do kostek, bo zaplątują mi się w nie nogi. Stoję w przejściu, aż w końcu siedzący w kuchni Werter podnosi na mnie wzrok znad swojej nowej kostki Rubika, którą dotychczas precyzyjnie obracał w dłoniach. Przez chwilę mierzy mnie wzrokiem.
– Wyglądasz idiotycznie – mówi.
Wzruszam ramionami, łapiąc za nadmiar materiału, i macham nim na boki, jak ptak podczas lotu. Tylko raz powiedziałem, że potrzebuję jakiś ciepłych piżam. Nie wiedziałem, że Kmicic rzeczywiście mi je kupi.
– Zmieściłbym się w nie dwa razy.
– Wyglądasz idiotycznie – powtarza Werter. Ma dziwnie czerwoną twarz i nawet nie patrzy już na mnie, a na moje głupie piżamy. – Wyglądasz…
Głos mu się łamie. Patrzy na mnie jeszcze chwilę, aż w końcu zakrywa oczy dłonią i pochyla głowę tak, że jasne włosy w całości zakrywają mu twarz. Nie wiem co zrobić, gdy Werter zaczyna płakać. Stoję w drzwiach, niezdolny do jakiegokolwiek ruchu i patrzę na jego drżące ramiona. Tak, powinienem teraz do niego podejść. Powinienem. Ale nie mogę znieść tego srogiego wzroku drążka nad moją głową, który wpatruje się we mnie z wyrzutem.
Staram się przypomnieć sobie moment, w którym ten drążek przestał być łącznikiem, a stał się granicą między moim jednopokojowym światem z za dużymi piżamami i małym telewizorem a Werterową kuchnią z kostką Rubika i politologią. Ale nie pamiętam.
– Będę używał teraźniejszości – mówi nagle, pociągając nosem i wycierając mokre policzki rękawem swetra. – I niech się stanie przeszłością, co minęło.
Jestem pewien, że to jakiś cytat, ale mam pojęcia czyj.  
Teraz wiem, że Kmicic nie wróci. 

* * *
– Przez chwilę udało mi się o nim zapomnieć.
Wygrzebuję z szafki największą łyżkę jaką mamy i podaję Werterowi, który od razu przykłada ją do czoła.
– Nie. Źle dobrałem słowa. To zabrzmiało, jakbym chciał to zrobić, a to przecież stało się samo – odgarnia włosy z twarzy i patrzy pusto w stół. – Jak ćwiczyć pamięć, by umieć zapomnieć?  
Zastanawiam się przez chwilę.
– Stanisław Lec – mówię w końcu, odłączając  sokowirówkę od kontaktu, żeby nie zżerała prądu. Werter postanowił oszczędzać na wszystkim, żeby opłacić moje studia. – Może powinniśmy wywiesić jakąś kartkę z napisem „uważać na drążek” czy coś – proponuję.
Odwracam się do niego, stukającego paznokciami w stół, z zamyśleniem i łyżką na twarzy. Będzie miał guza przez ten drążek.
– Trzeba go będzie odkręcić – mówi w końcu Werter patrząc na mnie ze śmiertelną powagą. Nie udaje mi się wydusić z siebie choćby jednego słowa, zanim podnosi się gwałtownie i wychodzi z kuchni.
– Kiedy niby? – wołam za nim, gdy znika w czeluściach pokoju gościnnego.
Po chwili dostaję wiadomość.
<< Teraz (:


5 komentarzy:

  1. Bardzo dziękuję za miłe słowa, biorąc dodatkowo pod uwagę, że nawet po skończeniu tego tekstu mam do niego bardzo mieszane uczucia :') Ale skoro komuś się spodobało to chyba moja wena zdała, przynajmniej trochę, test przydatności. Dziękuję raz jeszcze~

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie ma co dziękować. :D Kawał dobrej roboty. Sama ostatnio zabrałam się za tłumaczenie książki i dopiero teraz widzę, że pisanie to jednak ciężki kawałek chleba...

    OdpowiedzUsuń
  3. Wohoa to życzę powodzenia z całego serca, ja też mam za sobą kilka przetłumaczonych tekstów i wiem, jak trudne jest to zadanie. Szczególnie, kiedy nie da się czegoś przetłumaczyć, jakiegoś związku wyrazowego albo gry słów, a dosłowne tłumaczenie brzmi okropnie. Bądź cierpliwa i nie poddawaj się - satysfakcja z dobrego tłumaczenia wynagradza wszelkie trudy ;d

    OdpowiedzUsuń
  4. Dziękuję. Mam taką nadzieję. ^^

    OdpowiedzUsuń
  5. Świetne i straszne. Prowokuje do ciepłego myślenia o Bliskich. A przejmujące wrażenie pozostaje na długo.

    OdpowiedzUsuń

© Agata | WS | x x.