<<
Chodź Do Kanałów
>>
po co
<<
Nie Kłóć Się Tylko Chodź
>>
kiedy niby
<<
Teraz
Wcale
nie chcę iść do kanałów. O tej porze roku cała ich powierzchnia zamarza, jednak
nadal jest zbyt cienka, by móc po niej chodzić. Jedynym sposobem na
przeprawienie się jest albo wpadnięcie pod cienki lód albo własnoręczne jego
rozłupanie.
Wzdrygam
się na tę myśl, idąc chodnikiem przez dzielnicę sklepową miasta. W mijanych
przeze mnie witrynach świecą zęby przerażająco uśmiechniętych skrzatów i
ogromna podobizna Świętego, choć niekanonizowanego, Mikołaja, który wpatruje
się we mnie w niemym oczekiwaniu na jakikolwiek ruch. Jego żarówkowe oczy zdają
się krzyczeć bezgłośnie: „zamknęli mnie w tym plastikowym ciele, błagam, pomóż
mi”, jednak ja tylko przyciskam nos do szyby i, unikając kontaktu wzrokowego z
figurkami gnomów, oglądam przedmioty ustawione skrupulatnie między fałdami
czerwonego materiału.
Za
drogie, za drogie, za drogie.
Sprawdzam
zawartość portfela. Zostało mi jeszcze czterdzieści złotych po zapłaceniu grzywny
za przejazd bez biletu, i karta kredytowa Wertera. Odwracam się ponownie do
witryny i rzucam tęskne spojrzenie w stronę sokowirówki, która uśmiecha się do
mnie subtelnie i plastikowo.
Kmicic
obiecał mi i Werterowi, że kiedy dostanie wypłatę, to kupi nam wyciskarkę do
owoców i będziemy wreszcie pić coś innego niż wodę z kranu albo te obrzydliwe
soki z papierowych kartonów, które kupuje Werter. Ale wypłatę Kmicic dostanie za
tydzień, a Wigilia jest dzisiaj.
Jeszcze
raz patrzę na wystawę.
>>
ile masz na koncie
Czekam
kilka minut na odpowiedź.
<<
Nie Kupuj Sokowirówki
>>
nie kupuję
>>
ile masz na koncie
<<
Około Dwustu Złotych
Uśmiecham
się pod nosem i wchodzę do sklepu. Momentalnie uderza we mnie mocny zapach
cynamonu oraz potu ludzi krążących tutaj od dobrych kilku godzin. Jakiś
mężczyzna potrąca mnie łokciem, dziecko pod moimi nogami zaczyna płakać,
kobieta krzyczy coś przez megafon o promocji na dziale mięsnym.
Wdech,
wydech. Sokowirówka. Przyszedłem tutaj dla sokowirówki. Dla sokowirówki,
Wertera i Kmicica.
Telefon
bzyczy mi w kieszeni.
<<
Wiem Że Masz Moją Kartę
<<
Nie Kupuj Sokowirówki
Ignoruję
obie wiadomości.
–
Dzień dobry – podchodzę do kobiety przy ladzie i uśmiecham się uprzejmie. Przez
chwilę ogarniam wzrokiem jej różowe policzki oraz błyszczące jak lampki
choinkowe oczy i wydaje mi się, że sam się czerwienię. Zdejmuję czapkę z głowy
i mówię krótko: – Poproszę sokowirówkę.
* * *
<<
Gdzie Jesteś
Przerzucam
pudełko do drugiej ręki, schodząc w dół ulicy.
>>
ni emoglm znalezć za dne j studzeenki
Zatrzymuję
się w miejscu i piszę jeszcze raz.
>>
nie mogłem znaleźć żadnej studzienki
<<
Chyba Sobie Żartujesz Czekam Na Ciebie Już Prawie Godzinę
<<
Jak Można W Tym Czasie Nie Znaleźć Żadnego Włazu
>>
po prostu ich nie widzę
Mówię
prawdę, ale Werter pewnie i tak mi nie wierzy.
Nigdy
nie byłem dobry w poruszaniu się kanałami. Mimo tego, że oszczędza to wiele
czasu i pieniędzy (szczególnie tych, które straciłem w momencie złapania przez kontrolera
biletów), to i tak nie jestem w stanie znajdywać studzienek kanalizacyjnych.
Mój mózg chyba postanowił usuwać wszystkie zbędne obiekty z mojego pola
widzenia. W efekcie moja wybrakowana wizja świata jest w dwóch wymiarach, ogranicza
się do podstawowych kolorów i w ogóle wygląda jak bohomaz narysowany na
serwetce z McDonalda przez pięcioletnie dziecko. Nie wiem, jak Werter oczekuje
ode mnie znalezienia studzienki kanalizacyjnej, jeśli ja ledwo widzę, gdzie
idę.
Wypuszczam
przepełniony nienawiścią obłoczek pary z ust i niemal potykam się o własne
nogi, jakby na potwierdzenie własnych myśli. Wibrujący telefon w kieszeni
dodatkowo działa mi na nerwy.
<<
Apollo One Są Dosłownie Co 15 Metrów
>>
jestem na skrzyżowaniu zamkowej z główną
<<
Idź Na Zachód Aż Do Supermarketu Potem W Lewo Wejście Pod Ścianą
Zaczynam
iść we wskazanym kierunku, chowając komórkę do kieszeni.
Wierzę
mu na słowo.
* * *
Plastikowe
siatki zahaczają o moje kostki, ale brnę dalej. W zasadzie nie mam już innego
wyjścia – w momencie przesunięcia żelaznej pokrywy studzienki kanalizacyjnej za
marketem wydałem na siebie wyrok oznaczający łażenie po tych śmierdzących ściekach
przez najbliższą godzinę, jeśli nie więcej.
Podczas
gdy Werter wybiera bezbłędnie te korytarze, gdzie z łatwością może biec po
dnie, a Kmicic przeskakuje przez ścieki, łapiąc się metalowych rur
umieszczonych pod sufitem, ja zawsze muszę trafić na ślepy zaułek, góry
gnijących śmieci albo zbiorowiska szczurów.
Daleko
mi do sprytu Wertera czy zwinności Kmicica. To tłumaczy, dlaczego to zawsze
mnie łapią kontrolerzy biletów oraz dlaczego z naszej trójki tylko ja nie
uczęszczam na uczelnię i pracuję na stacji benzynowej. A rodzice mówili mi, że
mogłem użyć do czegoś swojego mózgu i iść na jakieś studia. Jakiekolwiek.
Gdy
mijam zakręt, widzę w oddali Wertera stojącego do mnie tyłem, z dłońmi w
kieszeniach szarego płaszcza. Wołam, odwraca się. Ponad szalikiem naciągniętym
na nos, pod czapką szczelnie okrywającą jasne włosy, widać tylko poważne,
zagniewane oczy. Ale jakoś inaczej niż zawsze. Jest jeszcze za daleko, bym mógł
wyczytać wszystko z jego spojrzenia.
Nie
wiem, o co chodzi. Zanim się dowiem, minie pięć minut, bo właśnie teraz stopa
ugrzęzła mi w plastikowym opakowaniu po lodach. Ledwo co utrzymuję równowagę,
gdy, machając nogą, wyciągam komórkę z kieszeni i piszę do Wertera jedną ręką.
>>
o co chodzi
>>
znalazłeś coś /
<<
Można Tak Powiedzieć
Werter
znowu obraca się do mnie i ponagla ruchem ręki. W końcu wyswabadzam się z
uścisku opakowania po lodach i brnę przez ścieki dalej, tym razem szybciej. Nie
wytrzymuję z podekscytowania:
–
Kupiłem sokowirówkę! – krzyczę do Wertera, jeszcze zanim na dobre do niego
podchodzę i unoszę pudełko z urządzeniem wysoko nad głowę, niczym trofeum – Wprawdzie
to nie ta sama, o której mówił Kmicic, ale powinna…
Werter
przesuwa się na bok, patrząc w miejsce, które jeszcze kilka sekund temu
pozostawało dla mnie niewidoczne. Przenoszę wzrok z jego twarzy na kilka
wysepek czerwonego materiału i białą siatkę unoszącą się na powierzchni
ścieków.
Mija
trochę czasu, zanim orientuję się, że szkarłatna tkanina to w rzeczywistości
dobrze znana mi kurtka, a siatka to napęczniała od wilgoci twarz Kmicica.
Nie
rozumiem. Opuszczam pudełko znad głowy. Ogarniam wzrokiem otoczenie: patrzę na
zerwaną rurę pod sufitem, na wpół zanurzone ciało, wygięte pod nienaturalnym
kątem, na czerwony wianuszek ścieków wokół głowy Kmicica.
–
Znalazłem go około godziny temu – Werter zdejmuje szalik z nosa i oblizuje
niespokojnie usta, po chwili zaciskając mocno szczęki. Ma zaczerwienione oczy i
dłonie. Musi mu być zimno.
–
Czy on… – zaczynam, ale Werter od razu przerywa mi tym swoim stanowczym głosem,
którego zawsze używa w mediacjach i przemówieniach:
–
Nie, on tylko śpi – stuka Kmicica w bok czubkiem buta. Ciało bezwładnie przepływa
kilka centymetrów. Nabrzmiałe od wody białe dłonie wypływają na powierzchnię. –
Widzisz? Tylko śpi.
Mrugam
kilka razy.
Chyba
zatrzymałem się w rozwoju na mentalności dziecka, bo nie wiedzieć czemu od razu
wierzę w każde słowo Wertera. Kmicic ma spokojną twarz, lekko rozchylone usta i tak, oczy niby ma otwarte, ale czy
świat nie widział przypadków snu z otwartymi oczami? Oczywiście, że widział.
Kmicic
śpi.
–
Musiał się bardzo zmęczyć na treningu, skoro zasnął w takim miejscu – mówię,
kiwając głową ze zrozumieniem.
Mija
trochę czasu, zanim którekolwiek z nas ponownie się odzywa.
– Idź oddać sokowirówkę – Werter naciąga
szalik z powrotem na usta i wyciąga telefon z kieszeni.
* * *
Pośród dźwięków dobiegających z małego
telewizorka słyszę, jak Werter odkłada kartki na stół i po chwili milknie.
– Ej, to było całkiem ciekawe, dlaczego
przestałeś mówić? – pyta Kmicic, równocześnie podciągając się jeszcze kilka
razy na drążku. Framuga drzwi skrzypi niebezpiecznie pod jego ciężarem. – Jedenaście,
dwanaście, trzynaście.
– Nie jestem w stanie uczyć się w takim
hałasie.
Czuję na sobie Werterowy wzrok, ale
tylko zmieniam kanał i oglądam telewizję dalej, jak gdyby nigdy nic. Na jednej
stacji leci film dokumentalny o lwach, więc obejmuję kolana dłońmi i wbijam
wzrok w puchate kulki toczące się po sawannie.
– Mogę liczyć w myślach – proponuje luźno
Kmicic, odciągając na chwilę ode mnie uwagę, za co jestem mu wdzięczny, ale nie
na długo. Po chwili i tak dopada mnie stanowczy głos Wertera.
– Apollo, wyłącz telewizor.
– Ale lwy…
– Wyłącz.
– Ja też chcę trochę potracić czas, jest
weekend – mówię, krzyżując ręce na piersi.
– Strata czasu jest, podobnie do
śmierci, nieodwracalna – odpowiada mi od razu, jakby w momencie rozpoczęcia
rozmowy zaplanował idealnie jej przebieg. Zawsze tak jest.
– Piotr Wielki – Kmicic uśmiecha się, ale
mi wcale nie jest do śmiechu. Ani nie rozpoznaję autorów cytatów Wertera, ani
nie jestem w stanie odpowiedzieć mu równie dobrze.
– Każdy jest kowalem swojego losu –
buczę pod nosem, bo to jedyny cytat jaki przychodzi mi do głowy w tym momencie.
– Pico della Mirandola – zauważa trafnie
Kmicic, podciągając się dalej.
– Gdybym miał być kowalem własnego losu,
to wyrzuciłbym telewizor za okno – mówi Werter.
– Ja bym ci nie wyrzucił tych kartek,
mimo że gadasz już od godziny – odgryzam się, przybliżając się kontrolnie do
telewizora, w obawie przed jego nagłą defenestracją z rąk Wertera.
– Chłopaki, dajcie spokój – Kmicic
puszcza się drążka i staje pojednawczo w przejściu między kuchnią a pokojem
gościnnym. – Przeniosę telewizor do jakiegoś innego pokoju, okej?
Mierzymy się z Werterem przez chwilę
wzrokiem, aż w końcu decydujemy się na rozejm w
postaci mojej emigracji do sypialni.
Rozkładam się na łóżku, przykrywając się
kilkoma warstwami koców, bo zaczynam odczuwać szalejącą za oknem zimę i czekam
na pojawienie się Kmicica z telewizorem. Słyszę, jak odłącza go od kontaktu.
– Masz dzisiaj zawody – rozpoznaję głos
Wertera. – Kto organizuje zawody w Wigilię?
– Są charytatywne – słyszę, że Kmicic
się uśmiecha. – Powinienem zdążyć na dziesiątą, jeśli pójdę kanałami. Wiesz,
Werter? Zawsze się zastanawiałem – słyszę, jak Kmicic podnosi telewizor – czy masz
jakieś logiczne wytłumaczenie, dlaczego w zasadzie chodzimy kanałami.
– Nie. Bo świat to przecież zbiorowisko
najfantastyczniejszych dziwności, których powszechność niczego nie tłumaczy.
Przez chwilę panuje cisza.
– Lem?
– Lem.
* * *
Do
domu wróciłem sam, zapewniany wiadomościami Wertera, że przybędzie najszybciej
jak tylko będzie mógł, bo musi jeszcze załatwić Kmicicowi hotel. Na pytanie,
dlaczego Kmicic nie może spać z nami w domu tak, jak zawsze – nie odpowiedział.
Oddałem
sokowirówkę. Pani przy kasie (ta z różowymi policzkami) spytała mnie, czy
prezent się nie spodobał. Nie wiedziałem, co powiedzieć, więc tylko się
uśmiechnąłem. Chyba nie wyglądało to zbyt dobrze z moim czerwonym od zimna
nosem i z butami pełnymi chlupiących ścieków.
Pocieram w zamyśleniu czoło i wrzucam kurtkę do szafy.
Jak Werter wróci, to zrobię pranie, bo wszystkie moje
ubrania śmierdzą.
Idę do dużego pokoju, gdzie zazwyczaj ćwiczy Kmicic.
Przechodząc przez próg, pochylam głowę, żeby nie zahaczyć o drążek przyczepiony
do framugi, i staję na środku pomieszczenia.
Chcę do kogoś zadzwonić, ale nie wiem do kogo. W
kontaktach wyświetlają mi się tylko mama, Werter, Kmicic i policja. Żadne z
nich nie może mnie w tym momencie wysłuchać, choć sam nie wiem, co chciałbym im
powiedzieć.
Siadam przy stole, a syreny policyjne buczą za oknem.
Wystukuję ich rytm przez parę sekund, aż w końcu kładę komórkę na blat,
czekając na jakieś cudowne objawienie albo choćby wiadomość od Wertera.
Ponownie łapię za telefon. To śmieszne, że niby to urządzenie służy do
rozmawiania, a w rzeczywistości wcale nie zapewnia rozmowy. Jeśli nie masz z
kim rozmawiać, to nawet najdroższy telefon pozostaje wyłącznie elektroniczną
zabawką. Otwieram folder z wiadomościami. Pośród tysiąca SMS–ów od Wertera w
oczy rzucają mi się moje krótkie rozmowy z Kmicicem.
<<
Kup mleko (:
>>
ok
Nie
wiem, czy w końcu kupiłem mleko. Coś powstrzymuje mnie od podejścia do lodówki,
więc siedzę dalej i przeglądam wiadomości od współlokatora. Na większość z nich
nigdy nie odpowiedziałem.
<<
Weź parasol (:
<<
Kto pierwszy wróci do domu robi pranie, przekaż dalej (:
<<
Zapomniałem bandaży z domu, przyniesiesz mi je? (:
<<
Przyjdziesz zobaczyć mnie na zawodach? (:
Nie
zabrałem parasola, nie zrobiłem prania, nie przyniosłem bandaży, nie byłem na dzisiejszych
zawodach. Pocieram kark w zakłopotaniu, przysięgając sobie, że jak Kmicic wróci
do mieszkania, to go przeproszę. Za wszystko. Mógłbym już teraz, ale pewnie
śpi, więc nie chcę dzwonić, bo telefon Kmicica nigdy nie jest wyciszony.
Zamiast tego wysyłam do niego krótką wiadomość.
>>
dobranoc
* *
*
Mija trochę czasu. Może godzina, ewentualnie kilka
sekund.
Teraz czuję, że coś się zmieniło. Nie wiem, czy we mnie,
czy w otoczeniu, ale nieustannie wydaje mi się, że nie powinienem tu być i nie
powinienem być. W ogóle. Nie umiem
powiedzieć, dlaczego.
Kręcę się po mieszkaniu bez celu, otwieram i zamykam
drzwi, kartkuję książki, zapalam zapałki i wrzucam je do zlewu. Wszystko, czego
dotykam, zdaje się patrzeć na mnie z wyrzutem, więc ostatecznie siadam na
podłodze w kącie i udaję, że mnie nie ma.
Widzę piksele wystające z zegara na ścianie, biało-czarne
szumy na deskach podłogowych. Kolory ścian zaczynają blednąć. Lampa upada na
ziemię z trzaskiem i zamienia się w pył, skomplikowane kształty mebli
upraszczają się do prostych prostopadłościanów, a po chwili i one znikają.
Ja sam też zdaję się rozkładać na czynniki pierwsze – z
myśli zostają mi puste równania matematyczne, wzory fizyczne zastępują
wszystkie emocje, ręce zamieniają się w mgiełkę wodoru, węgla, tlenu, azotu,
siarki i fosforu, a pojedyncze kawałki atomów cynku, miedzi i kobaltu
przelatują mi między włosami.
Nie wiem, skąd to wszystko wiem, i może właśnie to zbiera
wszystkie moje atomy w całość i ustawia z powrotem na środku pustego pokoju,
choć wcale tego nie chcę. Patrzę na swoje dłonie, szukając z nadzieją ostatnich
pierwiastków, które nie zdążyły jeszcze wrócić do swoich skomplikowanych struktur.
Jestem zmuszony do bycia. Nawet kanapa może zniknąć,
jednak ja muszę trwale istnieć. Kopię powietrze w miejscu, gdzie powinna stać
sofa zastanawiając się, czy Werter poparłby moją poprawkę do konstytucji o
Prawie do Nieistnienia. W końcu jestem świadomą, dorosłą jednostką, która powinna
posiadać wybór, czy chce być czy nie.
A może tego trzeba się gdzieś nauczyć?
Otwieram okno na oścież, wpuszczając do mieszkania zimne
powietrze. Syreny policyjne nadal buczą w oddali. Stojąc tak, myślę, że choć
często bywam w domu sam, to nigdy nie czułem się tak samotnie jak teraz. Nie
słychać sąsiada z dołu, radia grającego w mieszkaniu obok. Werter nie powtarza
swoich przemówień w kuchni, a Kmicic nie podciąga się na drążku, licząc cicho
pod nosem. Wszystkie te dźwięki dotychczas były dla mnie względną ciszą, która
towarzyszyła rutynie mieszkania razem. Teraz, gdy słyszę tylko syreny kilka
ulic stąd, czuję się jak jedyny człowiek na Ziemi.
Wdrapuję się niezgrabnie na wąski parapet, przesuwając
kaktus Kmicica i przypominając sobie, że trzeba będzie podlać kwiatki za jakiś
czas. Usadawiam się koło doniczki i patrzę w dół, wypuszczając nogi za okno.
Uśmiecham się do siebie, myśląc, że ludzie wyglądają jak draże rozsypane po
ulicach, a każdy z nich turla się w swoim kierunku i każdy z nich ma swoją
małą, drażową historię. Wystarczy tylko po nie sięgnąć…
Słyszę za sobą dźwięk kluczy i otwieranych drzwi, a po
chwili do dużego pokoju wchodzi Werter. Natychmiast wszystkie meble się
materializują, ściany nabierają kolorów, a lampa znowu jest lampą. Nawet ze
mnie przestają wysypywać się pierwiastki.
Zastygam z jedną ręką na ramie okna, drugą wyciągniętą w
stronę draży, z obiema nogami
zawieszonymi w powietrzu.
– Co ty robisz? – pyta Werter.
Chyba chciałem nauczyć się nie być.
*
* *
Werter
patrzy na mnie przez odbicie lustra, gdy zapinam koszulę.
Kilka
minut temu stwierdził, że przynajmniej w tę Wigilię powinniśmy wyglądać lepiej
niż zazwyczaj, więc wyprasowałem sobie ubrania, w których chodzę do Urzędu
Pracy i teraz nieudolnie próbuję ułożyć na sobie błękitne fałdy materiału.
Zupełnie się sobie nie podobam i nie wiem, jak mogłem się tak komuś pokazać,
szczególnie starając się o pracę. Niebieska koszula jest kilka rozmiarów za
duża, spodnie wyglądają jak dzwony, a marynarka wisi jak na wieszaku.
Łapię
kolejne przelotne spojrzenie Wertera w lustrze.
– Rozmawiałem
z Antychryst – mówi nagle, jakby przez cały czas czekał na odpowiedni moment. –
Nie przyjdzie dzisiaj.
Antychryst
była dziewczyną Kmicica przez pewien czas i często odwiedzała nasze mieszkanie.
Dopiero się wtedy wprowadzałem, więc pamiętam tylko jej kłótnie z Werterem oraz
wspólne oglądanie filmów. Nie wiem, dlaczego zerwali, ale Antychryst i tak
potem do nas przychodziła. I powinna przyjść też dzisiaj. Obiecała.
Ściągam
brwi, więc Werter podaje mi swój telefon.
<<
tEraz to już nie ma sensu. mAm przez niego dużo rzeczy na głowie.
>>
Rozumiem
>>
Wesołych Świąt
<<
cHyba sobie żartujesz
Koniec
rozmowy.
– A
jutro? – pytam z nutką nadziei w głosie.
–
Myślę, że już nigdy nie przyjdzie – Werter łapie za krawat, z którym siłuję się
od kilku sekund i wiąże go na swojej szyi. Próbuję zapamiętać skomplikowane
ruchy, jednak za bardzo skupiam się na bałwankach falujących na materiale, niż
na samym sposobie zawiązania. – Teraz raczej będzie przychodzić do hotelu
Kmicica. Jeśli w ogóle.
–
Kmicic nie wróci?
Werter
kończy wiązać krawat i zarzuca go na moją szyję.
–
Nie, Apollo. Nie wróci.
*
* *
Kmicic
zostawił dla nas prezenty.
Werter
zauważył je upchnięte skrupulatnie pod łóżkiem dopiero tydzień po Wigilii, gdy
postanowił oddać wszystkie rzeczy Kmicica jego rodzinie. Jest mi trochę głupio
otwierać prezent teraz, zważywszy na to, że na święta kupiłem tylko kubek
Werterowi, a sokowirówkę, która miała być dla nas wszystkich, a w szczególności
dla Kmicica, zwróciłem do sklepu.
Patrzę
na siebie jeszcze przez chwilę w lustrze, gniotąc ozdobny papier i czerwoną
wstążkę w dłoniach, aż w końcu wchodzę do pokoju gościnnego, podciągając
spodnie piżamy do kostek, bo zaplątują mi się w nie nogi. Stoję w przejściu, aż
w końcu siedzący w kuchni Werter podnosi na mnie wzrok znad swojej nowej kostki
Rubika, którą dotychczas precyzyjnie obracał w dłoniach. Przez chwilę mierzy
mnie wzrokiem.
–
Wyglądasz idiotycznie – mówi.
Wzruszam
ramionami, łapiąc za nadmiar materiału, i macham nim na boki, jak ptak podczas
lotu. Tylko raz powiedziałem, że potrzebuję jakiś ciepłych piżam. Nie
wiedziałem, że Kmicic rzeczywiście mi je kupi.
– Zmieściłbym
się w nie dwa razy.
–
Wyglądasz idiotycznie – powtarza Werter. Ma dziwnie czerwoną twarz i nawet nie
patrzy już na mnie, a na moje głupie piżamy. – Wyglądasz…
Głos
mu się łamie. Patrzy na mnie jeszcze chwilę, aż w końcu zakrywa oczy dłonią i
pochyla głowę tak, że jasne włosy w całości zakrywają mu twarz. Nie wiem co
zrobić, gdy Werter zaczyna płakać. Stoję w drzwiach, niezdolny do
jakiegokolwiek ruchu i patrzę na jego drżące ramiona. Tak, powinienem teraz do
niego podejść. Powinienem. Ale nie mogę znieść tego srogiego wzroku drążka nad
moją głową, który wpatruje się we mnie z wyrzutem.
Staram
się przypomnieć sobie moment, w którym ten drążek przestał być łącznikiem, a stał
się granicą między moim jednopokojowym światem z za dużymi piżamami i małym
telewizorem a Werterową kuchnią z kostką Rubika i politologią. Ale nie pamiętam.
– Będę używał teraźniejszości – mówi nagle, pociągając
nosem i wycierając mokre policzki rękawem swetra. – I niech się stanie
przeszłością, co minęło.
Jestem pewien, że to jakiś cytat, ale mam
pojęcia czyj.
Teraz wiem, że Kmicic nie wróci.
* *
*
–
Przez chwilę udało mi się o nim zapomnieć.
Wygrzebuję
z szafki największą łyżkę jaką mamy i podaję Werterowi, który od razu przykłada
ją do czoła.
–
Nie. Źle dobrałem słowa. To zabrzmiało, jakbym chciał to zrobić, a to przecież
stało się samo – odgarnia włosy z twarzy i patrzy pusto w stół. – Jak ćwiczyć
pamięć, by umieć zapomnieć?
Zastanawiam
się przez chwilę.
– Stanisław
Lec – mówię w końcu, odłączając sokowirówkę
od kontaktu, żeby nie zżerała prądu. Werter postanowił oszczędzać na wszystkim,
żeby opłacić moje studia. – Może powinniśmy wywiesić jakąś kartkę z napisem
„uważać na drążek” czy coś – proponuję.
Odwracam
się do niego, stukającego paznokciami w stół, z zamyśleniem i łyżką na twarzy. Będzie
miał guza przez ten drążek.
–
Trzeba go będzie odkręcić – mówi w końcu Werter patrząc na mnie ze śmiertelną
powagą. Nie udaje mi się wydusić z siebie choćby jednego słowa, zanim podnosi się gwałtownie i
wychodzi z kuchni.
–
Kiedy niby? – wołam za nim, gdy znika w czeluściach pokoju gościnnego.
Po
chwili dostaję wiadomość.
<<
Teraz (:
Bardzo dziękuję za miłe słowa, biorąc dodatkowo pod uwagę, że nawet po skończeniu tego tekstu mam do niego bardzo mieszane uczucia :') Ale skoro komuś się spodobało to chyba moja wena zdała, przynajmniej trochę, test przydatności. Dziękuję raz jeszcze~
OdpowiedzUsuńNie ma co dziękować. :D Kawał dobrej roboty. Sama ostatnio zabrałam się za tłumaczenie książki i dopiero teraz widzę, że pisanie to jednak ciężki kawałek chleba...
OdpowiedzUsuńWohoa to życzę powodzenia z całego serca, ja też mam za sobą kilka przetłumaczonych tekstów i wiem, jak trudne jest to zadanie. Szczególnie, kiedy nie da się czegoś przetłumaczyć, jakiegoś związku wyrazowego albo gry słów, a dosłowne tłumaczenie brzmi okropnie. Bądź cierpliwa i nie poddawaj się - satysfakcja z dobrego tłumaczenia wynagradza wszelkie trudy ;d
OdpowiedzUsuńDziękuję. Mam taką nadzieję. ^^
OdpowiedzUsuńŚwietne i straszne. Prowokuje do ciepłego myślenia o Bliskich. A przejmujące wrażenie pozostaje na długo.
OdpowiedzUsuń