Kiedy los po raz pierwszy zetknął Księżyc ze Słońcem,
niebo było szare.
Tego dnia świat sprawiał wrażenie, jakby Ktoś Z Góry
wylał na niego cały kubeł gęstej mgły. Księżyc przechadzał się po wszechobecnej
szarości, stąpając nie tyle ostrożnie, co zwyczajnie niemrawo. Jego sylwetka
nie była idealna, ale lekko przygarbiona – zawsze twierdził, że to wina rutyny,
prześladującej go w każdej chwili każdego dnia jego życia. Byłby o wiele
bardziej radosny, mniej zmęczony życiem, wszystko bardziej lub mniej, tylko bez
rutyny.
Może byłby lepszy. Prosty.
Ale rutyna była, towarzyszyła Księżycowi nieustannie,
przygniatała go do ziemi, gdy pragnął wznieść się, wzlecieć gdzieś ponad mgłę.
Sprawiła, że Księżyc już dawno nauczył się nie pragnąć, nie marzyć, nie chcieć.
Tkwił więc w szarości – pogrążał się w niej tak długo, aż bierność przeistoczyła
się w bezradność. Jego świat zawsze wyglądał tak samo. Dla niego światem była
mgła, a we mgle na odmianę nie ma miejsca. To jest, nie było, dopóki odmiana
się nie pojawiła, nie weszła z buciorami w Księżycowy świat i nie wywróciła go
do góry nogami.
A zaczęło się niepozornie – od maleńkiego prześwitu jasności
gdzieś w oddali, który sprawił, że Księżyc przerwał monotonną wędrówkę,
przystanął, wpatrzony w zjawisko. Zaczęło się od światła i tego, co ze sobą
przyniosło, a czego w swojej mgle Księżyc nie widział już bardzo długo, tak
długo, że musiał chwilę pomyśleć, zanim przypomniał sobie, czym „to” właściwie
jest.
Kolorem.
Odmiana była Kolorem. I właśnie on, choć blady, jakby
odrobinę nieśmiały, w jednej chwili zawładnął Księżycem i całą jego
rzeczywistością.
Sam Księżyc, oczywiście, nie od razu zdał sobie sprawę z
dokonanego. Tkwił w miejscu, przekrzywiony jeszcze bardziej niż zwykle,
obserwując jasność, z każdą chwilą mocniejszą, bardziej intensywną, pożerającą
mgłę. A kiedy wreszcie otrząsnął się z otępienia, to tylko po to, by odwrócić
się do światła plecami. I uciec jak najdalej, w głąb bezpiecznej szarości.
Jak najdalej od Koloru.
* * *
Niełatwo pogodzić się z przynależnością, o której nie
jest się w stanie decydować – i w przypadku Księżyca wcale nie było inaczej.
Na początku wszystko pozornie toczyło się tak samo, jak
dawniej. Rytm Księżycowej egzystencji nadal wyznaczały powolne spacery,
bardziej lub mniej regularne. Jego krokom wciąż brakowało energii, a z każdym
kolejnym miał wrażenie, że jego sylwetka koślawieje coraz bardziej, wciąż i
wciąż, kroczek po kroczku, doskonale wyczuwalnie, za to niezauważalnie. Ale
przecież rutyna, przyciskająca do ziemi Księżycowy kark, stale powiększająca
zaokrąglenie jego pleców, musiała być czymś więcej niż jedynie złudzeniem.
Musiała. Prawda?
Bo to wcale nie tak, że kiedy Księżyc kończył swoje
niemrawe wędrówki, kiedy wokół niego przestawało istnieć cokolwiek poza atłasem
nieprzeniknionej czerni, kiedy przysiadał wśród ciemności, oczekując pory
następnej przechadzki – to wcale nie tak, że w tych momentach, dotąd
wypełnianych raczej błogą bezczynnością, Księżycową duszę opanowywał niepokój.
Palący, uciążliwy, żelaznym uściskiem trzymający wnętrzności. W dodatku, choć
tego duma nie pozwalała Księżycowi przyznać, stale obecny. Wiernie towarzyszący
właścicielowi, bezustannie, choć usilnie zwalczany w każdej chwili swojej
irytującej egzystencji. Doszło nawet do tego, że uczucie zaczęło wdzierać się
do Księżycowej rutyny, bezczelnie ją zakłócając, rozbijając w drzazgi
nienaruszalny dotychczas porządek.
Księżyc był, co prawda, przywykły do tego, że coś go
dręczy – tylko dotąd problem zawsze stanowiła monotonia, która, choć bywała
nieco przytłaczająca, dawała jednak coś w rodzaju… poczucia bezpieczeństwa.
Spowijająca Księżycowy świat mgła ograniczała go, zamykała dla wszystkiego, co
istniało „na zewnątrz”, ale jednocześnie otulała go szczelnie, tworzyła znajomą,
niezmienną przestrzeń i chroniła ją od rozpadu. A teraz wszystko wydawało się
dokładnie ku rozpadowi zmierzać – zaczęło się zmieniać. Od Zdarzenia. Tak
pamiętnego i tak przy tym drażniącego, że Księżyc, mimo usilnych starań, sam
już nie mógł zdecydować, czy wolałby o nim zapomnieć.
Wiedział, och, doskonale wiedział, że Zdarzenie mogło przynieść
ze sobą poważne niebezpieczeństwo. Że powinien zostawić niewygodne wspomnienie daleko za sobą, całą uwagę skoncentrować na
utrzymaniu swojego własnego światka, a całą energię poświęcić odbudowaniu tych
jego fragmentów, które Zdarzenie zburzyło.
W tej wizji, kuszącej z wielu różnych powodów, było
jednak coś, co nie dawało Księżycowi spokoju. Bo poza niepokojem jego umysł jak
trucizna toczyło inne jeszcze uczucie, nieobecne w palecie emocji od niemal niepamiętnych
czasów – ciekawość. Zdradliwa już z natury, sprowadzała Księżycowe myśli ze
zwykłych ścieżek, kierowała je prosto ku zagrożeniu, za każdym razem
skutecznie. Więc Księżyc wciąż rozpamiętywał Zdarzenie, rozpamiętywał Kolor nieznanego
pochodzenia, Kolor, którego się obawiał, ale który w pewien niezrozumiały
sposób przyzywał go, przyciągał, nęcił tajemnicą, czekającą tylko, by ją odkryć.
Strach i niekontrolowana fascynacja zmąciły rutynę, a Księżyc (znów,
niechętnie) sam przed sobą musiał przyznać się do obawy, że zmiany mogą być
nieodwracalne. Jak w takim razie miałby zupełnie odciąć się od odmiany? Wrócić
do szarości i spróbować pozbierać to, co zostało z dawnego świata? I nigdy, przenigdy,
nawet gdy cały ten świat obróci się w ruinę, ani razu nie obejrzeć się za
siebie, nie zadać sobie podstawowego, niszczącego pytania, które już zawsze by
nad takim życiem wisiało: „co by było, gdyby…?”
W jednej chwili mała, niepozorna myśl, dotąd odtrącana z
największą gorliwością, przedarła się przez mury i podstępnie zagnieździła w umyśle
Księżyca. Zapuściła swe zdradzieckie korzenie, by z czasem rozrosnąć się, stopniowo
brać w posiadanie coraz to nowe części Księżycowej duszy. I aby – wreszcie – zniewolić
ją całą.
Kiedy Księżyc po raz pierwszy zatęsknił za Słońcem,
czarne niebo lśniło od gwiazd.
* * *
Księżyc długo miał nie zapomnieć momentu, w którym Kolor
zyskał dla niego nazwę i oblicze.
Tego dnia mgła, jakby przeczuwając nadchodzącą nieubłaganie
katastrofę, zaczęła rzednąć już w połowie przechadzki, sprawiając, że jedyną
rzeczą, co do której Księżyc mógł mieć pewność, było śmiertelne przerażenie,
jakie czuł na widok pierwszych wyraźnych śladów zmiany. Sunął przed siebie,
wciąż i wciąż, jednak kroczył jakby trochę nerwowo, bez dostrzegalnego rytmu,
choćby i zwyczajowo monotonnego. Za to z nagłym absolutnym przekonaniem, że oto
właśnie popełnia największy błąd w swoim małym, kruchym życiu. I że powinien
się wycofać. Teraz, zaraz, natychmiast. Póki to jeszcze możliwe. Ale gdy myśli
o tym, co on, na litość, wyprawia, „bo to przecież kompletne szaleństwo”, stały
się tak przytłaczające, że poczucie beznadziei niemal wzięło górę nad wszystkim
innym, gdy tylko spróbował zmusić swoje przygarbione, odrętwiałe nieco ciało do
reakcji, do poniesienia go w innym, bezpiecznym kierunku, gdy Księżyc otrzymał
od losu ostatni ułamek sekundy, mgnienie dosłownie, na zmianę decyzji – nie
potrafił.
A potem Kolor rozdarł szary horyzont i nie było już
odwrotu.
W pierwszym odruchu Księżyc zacisnął cieniste powieki.
Jasność, w niczym nieprzypominająca nieśmiałego, zamglonego przebłysku podczas
poprzedniego Zdarzenia, poraziła przywykłe do ciemności oczy. Minęło zatem
dobrych parę chwil, nim Księżyc zdołał choćby zerknąć w stronę światła, tak
intensywnego, że wręcz wydawało się w tej swojej mocy nonszalanckie. I obce, niesamowicie
obce choćby przez samo zaistnienie w Księżycowym świecie.
Jednak nawet świat, który otaczał teraz Księżyc, nie był
już tym dobrze znanym, zamkniętym skrawkiem rzeczywistości. Po raz pierwszy
obrazu nie ograniczały gęste kłęby, po raz pierwszy szarość nie mogła skryć
nieskończonej palety barw wyłaniających się z każdego zakamarka, zachłyśniętych
nagłą wolnością, emanujących jakimś niezrozumiałym, naturalnym szałem.
Przestrzeń zawirowała przed Księżycowymi oczami, przygniotła go swoim
bezkresnym ogromem, przytłoczyła mnogością kolorów, skołowała wszechobecnością,
aż w końcu Księżyc sam nie wiedział już, gdzie się znajduje, ile czasu stał w
tym jednym punkcie, choć tak naprawdę bardziej tkwił niż stał, bo chyba nie
można uznać, że się stoi, kiedy „na górze” i „na dole” zlewają się z „obok”,
tak samo rozmyte w nacierającej zewsząd barwności, kiedy równie dobrze można leżeć i
wcale nie zdawać sobie z tego sprawy, kiedy tego wszystkiego zwyczajnie zbyt
wiele, kiedy nie jest się nawet pewnym, czy Zdarzenie jest prawdziwe, czy świat
jest prawdziwy…
… czy ja jestem
prawdziwy…
– To ty, prawda?
Nieco ostry w brzmieniu, ale łagodny w tonie, a przy tym
zupełnie niespodziewany Głos nie zatrzymał wirowania – sprawił jedynie, że
zwolniło odrobinę, pozwalając zdezorientowanemu Księżycowi chociaż na ponowne
przymknięcie oczu, co na moment przyniosło ulgę.
– Tak, tak, to na pewno byłeś ty. – Głos wyraźnie nie
potrzebował pomocy, by odpowiedzieć na zadane przez siebie pytanie. – Widziałem
cię jakiś czas temu, dawno, dawno, dosłownie przez mgnienie. A raczej twoje
plecy, bo biegłeś, jakby… W porządku?
Księżyc nie odpowiedział, nie poruszył się nawet na tyle,
by unieść powieki, jednak obawa przed nawrotem całkowitego oszołomienia była
tylko jedną z przyczyn milczenia. Bo równie mocno jak bezmiar nowości
Księżycowym umysłem wstrząsnął fakt, że oto obok niego znajduje się inna
istota. Mógł bez trudu wyczuć jej obecność, emanujący od niej żar, nieskrępowaną
niczym energię życiową, która zdawała się przenikać do wszystkiego dookoła,
pobudzać cały świat do ruchu, pulsować w jego zielonych żyłach. Interakcja z
taką istotą byłaby wystarczająco trudna i bez potężnych zawrotów głowy. Ale
mimo wszystko, czując na ramieniu ciepły, niemalże parzący dotyk, Księżyc
zwrócił rozszerzone zdziwieniem oczy w stronę, z której dochodził Głos. I nagle
uświadomił sobie, że patrzy prosto w świetliste oblicze Koloru, dodatkowo
rozjaśnione promiennym uśmiechem, w którym dało się jednak dostrzec ślady
troski.
– Jestem Słońce.
Księżyc z zaskoczeniem stwierdził, że uspokajający ton
Słońca podziałał kojąco na jego własne nerwy. Podstawowa informacja, prosty
komunikat – wydawałoby się, nic wyjątkowego, nic o wielkim znaczeniu. Lecz
nazwanie choć tego jednego elementu nowej rzeczywistości, poznanie imienia
Koloru, nieoczekiwanie dało zagubionemu wędrowcowi namiastkę stałego punktu, od
którego mógł zacząć poszukiwania ścieżki. W tamtym momencie Księżyc jak niczego
innego pragnął takiego właśnie fundamentu, by na nim się oprzeć, na nim
próbować budować na nowo swoje rozumienie, pojmowanie i świata, i siebie.
Dlatego, po raz pierwszy od czasów tak niepamiętnych, że może nigdy
nieistniejących, otworzył usta – kolejna cząstka rzeczywistości wskoczyła na
właściwe miejsce, gdy niepewnie wypowiedział swoje imię, a twarz Słońca
pojaśniała jeszcze bardziej, choć nie wydawało się to możliwe.
– Miło cię poznać, Księżycu. Długo kazałeś na siebie
czekać.
* * *
Kiedy Księżyc po raz pierwszy odkrył w sobie światło,
niebo ciasno otulała czerń.
Przyzwyczajenie się do życia w zupełnie nieznanej,
nieskończenie rozległej przestrzeni pod żadnym względem nie było łatwym
zadaniem. Księżyc długo, szokująco długo nawet dla niego, krążył po zakamarkach
nowoodkrytego świata, krocząc nieco chwiejnie, z wiecznym wahaniem, stale
zaniepokojony i napięty, rozglądając się za niebezpieczeństwami, które bez trudu
mogły skryć się przed jego wzrokiem we wszechobecnym ogromie. Mozolnie,
ostrożnie zbierał kolejne i kolejne elementy rzeczywistości, po czym
uzupełniał, urozmaicał nimi stworzoną przez siebie układankę – powolnie
konstruowany obraz tego, co pojmował. I chociaż cząstek w mozaice rozumienia
wciąż przybywało, Księżyc doskonale zdawał sobie sprawę, że prawdopodobnie z
każdą następną do poznania ma coraz więcej, nie mniej. Jednocześnie niezmiernie
zadziwiał go fakt, że cała ta obfitość z czasem przestała mu przeszkadzać.
Pojawiały się, oczywiście, momenty zwątpienia, kiedy całą Księżycową duszę
opanowywała dziwna, desperacka tęsknota za wszystkim, co minęło bezpowrotnie:
za monotonią, szarością i spokojem, światem stałym w swej przewidywalności.
Zresztą, mgła nie zniknęła z jego życia zupełnie – bywało, że nadal otaczała
Księżyc widmowymi ramionami, zamykała go w puchowym uścisku, przywoływała
wspomnienia o dawnych dziejach. Po prostu przestała być rutyną, przeistoczyła
się w jeszcze jedno urozmaicenie pośród setek innych, na czele z tym, od
którego wszystko się zaczęło.
Spotkania ze Słońcem nie były tak częste, jak Księżyc by
pragnął, jednak wiedział, że pełne zrealizowanie tego pragnienia pozostawało
daleko poza zasięgiem realnych możliwości. Prawdę powiedziawszy, Księżyc miał
wrażenie, że mógłby ze Słońcem spędzić każdą chwilę do końca wieczności. Tak,
oczywiście, stać się nie miało prawa, nie tylko ze względu na często skrajne
różnice w porach wychodzenia „do świata”, ale także na milion powodów, które
zagnieździły się w Księżycowym umyśle jako święte przekonania, a z których
głównym był bilans dzielących ich oboje różnic.
Bo przecież w starym porządku, w szczelnej, mglistej
muszli Księżyc nie martwił się swoją aparycją – jedynie tymi jej aspektami,
które bywały uciążliwe w życiu codziennym. Nikt nie mógł zobaczyć jego
przygarbionej sylwetki, niezgrabnego chodu, ogólnej nijakości, jaka biła z
całej jego postaci. Księżycowy świat nie wymagał porównywania się z innymi.
Teraz jednak, gdy wszelkie zapory runęły, na horyzoncie pojawiło się
Słońce, tak jasne, życiodajne, wyzwalające wszystko z wiecznej szarości.
Przebywając w obecności Słońca, Księżyc stale czuł bijące od niego ciepło – jak
pasożyt czerpał więc tyle żaru, ile tylko zdołał, napawał się całą tą
naturalną energią, doskonałością i jej, i źródła, z którego się wywodziła. Jak
Księżyc, matowy i nieciekawy, miałby równać się z istotą tak niezwykłą?
Dlaczego Słońce miałoby w ogóle pragnąć kontaktu z nim? Rzecz jasna, Księżyc
unikał mówienia o swych wątpliwościach podczas rozmów ze Słońcem. Tak naprawdę
najchętniej unikałby mówienia o czymkolwiek, w obawie, że niefortunne słowo
zakończy słodki sen, zniechęci Księżycowego towarzysza do kontaktu, na który
zresztą godził się z zupełnie niezrozumiałych przyczyn. Jednak Słońce zwykle
nie pozostawiało rozmówcy wyboru – subtelnie skłaniało Księżyc do kolejnych
opowieści, z czasem coraz bardziej rozbudowanych, w zamian oferując możliwość
poznania własnej historii. Taki układ, choć budził w Księżycu pewnego rodzaju
lęk, mimo wszystko zaczął mu odpowiadać – a wydawałoby się nawet, że im obojgu.
Tylko raz zdarzyło się, by Księżyc nierozważnie wspomniał
o onieśmieleniu, jakie budziła w nim jasność Słońca, bijący od niego blask.
Zapamiętał doskonale wyraz zaskoczenia, jaki pojawił się wówczas na obliczu
przyjaciela.
– O czym ty mówisz? Przecież i ty masz swoje światło.
Jak okazało się nieco później, w samotności, wśród
nieprzeniknionej czerni nocnego nieba, Słońce miało rację. Delikatna łuna
lśniła wokół Księżyca, może niezbyt wyraźna, znacznie mniej intensywna od
Słonecznej – ale była tam, naprawdę tam
była, subtelna i srebrzysta, na swój sposób piękna, była, była.
Była, nawet jeśli nie należała całkowicie do niego.
Tamtej nocy nieskończony świat nagle przestał być tak
przytłaczający.
* * *
– Okłamałeś mnie.
Słońce zadrżało nieznacznie, jakby brutalnie wyrwane z
zamyślenia. Oderwało zamglone spojrzenie od dalekiego horyzontu, by przenieść
je na Księżyc, odwrócić ku niemu jasną jak zawsze, ale tym razem skażoną odrobiną
niepokoju twarz.
– Nie rozumiem – powiedziało, przekrzywiając nieznacznie
głowę.
Księżyc westchnął, zanim powtórzył, głośniej i wyraźniej:
– Okłamałeś mnie. Kiedyś, dawno temu, kiedy mówiłeś o
świetle. Moim świetle. Okłamałeś mnie.
Złociste oczy Słońca rozbłysły zrozumieniem. Jednak
zamiast zawstydzenia, którego Księżyc spodziewał się, szczerze mówiąc, trochę
może nawet oczekiwał, na obliczu towarzysza rozkwitł ten sam promienny uśmiech,
który Księżyc widział już niezliczoną ilość razy w niezwykle długiej historii
ich znajomości.
– Nie okłamałem cię, mój drogi.
Minęła dobra chwila, zanim Księżyc odzyskał zdolność
mowy, a i tak walczył teraz o wypowiedzenie każdego słowa, zupełnie jak za
dawnych czasów:
– Przecież ono nigdy nie było moje. Nie całkowicie.
– Skąd ta pewność? – Dźwięczny, radosny śmiech Słońca
rozbrzmiał echem w otaczającej ich wielobarwnej przestrzeni, a Księżyc nagle
poczuł, że traci grunt pod nogami, że całkiem już nic nie rozumie, że stały
punkt wymyka się z jego zasięgu. Widząc to zagubienie, Słońce spoważniało i
spokojniej, kojąco, jak kiedyś… jak kiedyś, kontynuowało: – Dobrze, może nie
byłem całkiem szczery. Ale wiesz, czasem wystarczy mały impuls z zewnątrz, żeby
znaleźć swoje własne światło.
Cisza, która zapadła, choć nie należała do
nieprzyjemnych, dziwacznie ciążyła Księżycowi, miała w sobie coś, co wymykało
się jego zmysłom, jego zdolności poznania. Jakby coś miało za chwilę się
wydarzyć, coś ważnego i nagłego, gwałtownego, a milczenie jedynie odraczało
nieuniknione, opóźniało wybuch, katastrofę albo cud.
– Masz mi za złe?
Słońce przerwało napiętą ciszę, a Księżyc tkwił w
bezruchu, ze wzrokiem wbitym przed siebie, czując spoczywające na nim palące
spojrzenie. A kiedy wreszcie zebrał się na odwagę, by stawić czoła temu, co go
czeka, jego serce zamarło.
Oczy Słońca, jakby trochę przygaszone, rozpaczliwie skupione
tylko i wyłącznie na nim, przypatrywały mu się z tak bezbrzeżnym smutkiem, z tak
szczerą obawą, że Księżyc, porażony intensywnością obu tych emocji, na ułamek
sekundy zapomniał, jak oddychać. Dlaczego? Dlaczego patrzyło na niego w taki
sposób? Jak to możliwe, że Słońce, jego Słońce, jasne, zawsze silne, doskonałe,
pełne energii, przygląda się jemu, Księżycowi, jakby był czymś niezmiernie
ważnym, jakby niepokoiło się, jakby…
Bało się.
Bało się straty.
I w tamtym jednym momencie Księżycowy świat znów stanął
na głowie, odarty z pozoru doskonałości, na którym się opierał. Znów stał się obcy, znów nieznany, ale zarazem o wiele,
wiele lepszy. Bo z zupełnie nowym stałym punktem.
– Nie mam. – Tylko tyle udało mu się wykrztusić, ale wystarczyło, bo
oblicze Słońca znów rozjaśnił naturalny blask.
Och, na litość, przecież jak mógłby?
Kiedy Księżyc zakochał się w Słońcu, niebo płonęło
złotem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz