stosowany w leczeniu zmęczenia szarą rzeczywistością

Zapraszamy do współpracy autorów zainteresowanych publikacją swoich tekstów na blogu. Jednocześnie zastrzegamy sobie prawo do selekcji nadesłanych utworów oraz ich korekty i redakcji (zatwierdzonych przed premierą przez autora).
eprozac.blogspot@gmail.com

Pirat: Kiedy Księżyc...


Kiedy los po raz pierwszy zetknął Księżyc ze Słońcem, niebo było szare.
Tego dnia świat sprawiał wrażenie, jakby Ktoś Z Góry wylał na niego cały kubeł gęstej mgły. Księżyc przechadzał się po wszechobecnej szarości, stąpając nie tyle ostrożnie, co zwyczajnie niemrawo. Jego sylwetka nie była idealna, ale lekko przygarbiona – zawsze twierdził, że to wina rutyny, prześladującej go w każdej chwili każdego dnia jego życia. Byłby o wiele bardziej radosny, mniej zmęczony życiem, wszystko bardziej lub mniej, tylko bez rutyny.
Może byłby lepszy. Prosty.
Ale rutyna była, towarzyszyła Księżycowi nieustannie, przygniatała go do ziemi, gdy pragnął wznieść się, wzlecieć gdzieś ponad mgłę. Sprawiła, że Księżyc już dawno nauczył się nie pragnąć, nie marzyć, nie chcieć. Tkwił więc w szarości – pogrążał się w niej tak długo, aż bierność przeistoczyła się w bezradność. Jego świat zawsze wyglądał tak samo. Dla niego światem była mgła, a we mgle na odmianę nie ma miejsca. To jest, nie było, dopóki odmiana się nie pojawiła, nie weszła z buciorami w Księżycowy świat i nie wywróciła go do góry nogami.
A zaczęło się niepozornie – od maleńkiego prześwitu jasności gdzieś w oddali, który sprawił, że Księżyc przerwał monotonną wędrówkę, przystanął, wpatrzony w zjawisko. Zaczęło się od światła i tego, co ze sobą przyniosło, a czego w swojej mgle Księżyc nie widział już bardzo długo, tak długo, że musiał chwilę pomyśleć, zanim przypomniał sobie, czym „to” właściwie jest.
Kolorem.
Odmiana była Kolorem. I właśnie on, choć blady, jakby odrobinę nieśmiały, w jednej chwili zawładnął Księżycem i całą jego rzeczywistością.
Sam Księżyc, oczywiście, nie od razu zdał sobie sprawę z dokonanego. Tkwił w miejscu, przekrzywiony jeszcze bardziej niż zwykle, obserwując jasność, z każdą chwilą mocniejszą, bardziej intensywną, pożerającą mgłę. A kiedy wreszcie otrząsnął się z otępienia, to tylko po to, by odwrócić się do światła plecami. I uciec jak najdalej, w głąb bezpiecznej szarości.
Jak najdalej od Koloru.

* * *
Niełatwo pogodzić się z przynależnością, o której nie jest się w stanie decydować – i w przypadku Księżyca wcale nie było inaczej.
Na początku wszystko pozornie toczyło się tak samo, jak dawniej. Rytm Księżycowej egzystencji nadal wyznaczały powolne spacery, bardziej lub mniej regularne. Jego krokom wciąż brakowało energii, a z każdym kolejnym miał wrażenie, że jego sylwetka koślawieje coraz bardziej, wciąż i wciąż, kroczek po kroczku, doskonale wyczuwalnie, za to niezauważalnie. Ale przecież rutyna, przyciskająca do ziemi Księżycowy kark, stale powiększająca zaokrąglenie jego pleców, musiała być czymś więcej niż jedynie złudzeniem.
Musiała. Prawda?
Bo to wcale nie tak, że kiedy Księżyc kończył swoje niemrawe wędrówki, kiedy wokół niego przestawało istnieć cokolwiek poza atłasem nieprzeniknionej czerni, kiedy przysiadał wśród ciemności, oczekując pory następnej przechadzki – to wcale nie tak, że w tych momentach, dotąd wypełnianych raczej błogą bezczynnością, Księżycową duszę opanowywał niepokój. Palący, uciążliwy, żelaznym uściskiem trzymający wnętrzności. W dodatku, choć tego duma nie pozwalała Księżycowi przyznać, stale obecny. Wiernie towarzyszący właścicielowi, bezustannie, choć usilnie zwalczany w każdej chwili swojej irytującej egzystencji. Doszło nawet do tego, że uczucie zaczęło wdzierać się do Księżycowej rutyny, bezczelnie ją zakłócając, rozbijając w drzazgi nienaruszalny dotychczas porządek.
Księżyc był, co prawda, przywykły do tego, że coś go dręczy – tylko dotąd problem zawsze stanowiła monotonia, która, choć bywała nieco przytłaczająca, dawała jednak coś w rodzaju… poczucia bezpieczeństwa. Spowijająca Księżycowy świat mgła ograniczała go, zamykała dla wszystkiego, co istniało „na zewnątrz”, ale jednocześnie otulała go szczelnie, tworzyła znajomą, niezmienną przestrzeń i chroniła ją od rozpadu. A teraz wszystko wydawało się dokładnie ku rozpadowi zmierzać – zaczęło się zmieniać. Od Zdarzenia. Tak pamiętnego i tak przy tym drażniącego, że Księżyc, mimo usilnych starań, sam już nie mógł zdecydować, czy wolałby o nim zapomnieć.
Wiedział, och, doskonale wiedział, że Zdarzenie mogło przynieść ze sobą poważne niebezpieczeństwo. Że powinien zostawić niewygodne wspomnienie  daleko za sobą, całą uwagę skoncentrować na utrzymaniu swojego własnego światka, a całą energię poświęcić odbudowaniu tych jego fragmentów, które Zdarzenie zburzyło.
W tej wizji, kuszącej z wielu różnych powodów, było jednak coś, co nie dawało Księżycowi spokoju. Bo poza niepokojem jego umysł jak trucizna toczyło inne jeszcze uczucie, nieobecne w palecie emocji od niemal niepamiętnych czasów – ciekawość. Zdradliwa już z natury, sprowadzała Księżycowe myśli ze zwykłych ścieżek, kierowała je prosto ku zagrożeniu, za każdym razem skutecznie. Więc Księżyc wciąż rozpamiętywał Zdarzenie, rozpamiętywał Kolor nieznanego pochodzenia, Kolor, którego się obawiał, ale który w pewien niezrozumiały sposób przyzywał go, przyciągał, nęcił tajemnicą, czekającą tylko, by ją odkryć. Strach i niekontrolowana fascynacja zmąciły rutynę, a Księżyc (znów, niechętnie) sam przed sobą musiał przyznać się do obawy, że zmiany mogą być nieodwracalne. Jak w takim razie miałby zupełnie odciąć się od odmiany? Wrócić do szarości i spróbować pozbierać to, co zostało z dawnego świata? I nigdy, przenigdy, nawet gdy cały ten świat obróci się w ruinę, ani razu nie obejrzeć się za siebie, nie zadać sobie podstawowego, niszczącego pytania, które już zawsze by nad takim życiem wisiało: „co by było, gdyby…?”
W jednej chwili mała, niepozorna myśl, dotąd odtrącana z największą gorliwością, przedarła się przez mury i podstępnie zagnieździła w umyśle Księżyca. Zapuściła swe zdradzieckie korzenie, by z czasem rozrosnąć się, stopniowo brać w posiadanie coraz to nowe części Księżycowej duszy. I aby – wreszcie – zniewolić ją całą.
Kiedy Księżyc po raz pierwszy zatęsknił za Słońcem, czarne niebo lśniło od gwiazd.

* * *
Księżyc długo miał nie zapomnieć momentu, w którym Kolor zyskał dla niego nazwę i oblicze.
Tego dnia mgła, jakby przeczuwając nadchodzącą nieubłaganie katastrofę, zaczęła rzednąć już w połowie przechadzki, sprawiając, że jedyną rzeczą, co do której Księżyc mógł mieć pewność, było śmiertelne przerażenie, jakie czuł na widok pierwszych wyraźnych śladów zmiany. Sunął przed siebie, wciąż i wciąż, jednak kroczył jakby trochę nerwowo, bez dostrzegalnego rytmu, choćby i zwyczajowo monotonnego. Za to z nagłym absolutnym przekonaniem, że oto właśnie popełnia największy błąd w swoim małym, kruchym życiu. I że powinien się wycofać. Teraz, zaraz, natychmiast. Póki to jeszcze możliwe. Ale gdy myśli o tym, co on, na litość, wyprawia, „bo to przecież kompletne szaleństwo”, stały się tak przytłaczające, że poczucie beznadziei niemal wzięło górę nad wszystkim innym, gdy tylko spróbował zmusić swoje przygarbione, odrętwiałe nieco ciało do reakcji, do poniesienia go w innym, bezpiecznym kierunku, gdy Księżyc otrzymał od losu ostatni ułamek sekundy, mgnienie dosłownie, na zmianę decyzji – nie potrafił.
A potem Kolor rozdarł szary horyzont i nie było już odwrotu.
W pierwszym odruchu Księżyc zacisnął cieniste powieki. Jasność, w niczym nieprzypominająca nieśmiałego, zamglonego przebłysku podczas poprzedniego Zdarzenia, poraziła przywykłe do ciemności oczy. Minęło zatem dobrych parę chwil, nim Księżyc zdołał choćby zerknąć w stronę światła, tak intensywnego, że wręcz wydawało się w tej swojej mocy nonszalanckie. I obce, niesamowicie obce choćby przez samo zaistnienie w Księżycowym świecie.
Jednak nawet świat, który otaczał teraz Księżyc, nie był już tym dobrze znanym, zamkniętym skrawkiem rzeczywistości. Po raz pierwszy obrazu nie ograniczały gęste kłęby, po raz pierwszy szarość nie mogła skryć nieskończonej palety barw wyłaniających się z każdego zakamarka, zachłyśniętych nagłą wolnością, emanujących jakimś niezrozumiałym, naturalnym szałem. Przestrzeń zawirowała przed Księżycowymi oczami, przygniotła go swoim bezkresnym ogromem, przytłoczyła mnogością kolorów, skołowała wszechobecnością, aż w końcu Księżyc sam nie wiedział już, gdzie się znajduje, ile czasu stał w tym jednym punkcie, choć tak naprawdę bardziej tkwił niż stał, bo chyba nie można uznać, że się stoi, kiedy „na górze” i „na dole” zlewają się z „obok”, tak samo rozmyte w nacierającej zewsząd barwności, kiedy równie dobrze można leżeć i wcale nie zdawać sobie z tego sprawy, kiedy tego wszystkiego zwyczajnie zbyt wiele, kiedy nie jest się nawet pewnym, czy Zdarzenie jest prawdziwe, czy świat jest prawdziwy…
czy ja jestem prawdziwy…
– To ty, prawda?
Nieco ostry w brzmieniu, ale łagodny w tonie, a przy tym zupełnie niespodziewany Głos nie zatrzymał wirowania – sprawił jedynie, że zwolniło odrobinę, pozwalając zdezorientowanemu Księżycowi chociaż na ponowne przymknięcie oczu, co na moment przyniosło ulgę.
– Tak, tak, to na pewno byłeś ty. – Głos wyraźnie nie potrzebował pomocy, by odpowiedzieć na zadane przez siebie pytanie. – Widziałem cię jakiś czas temu, dawno, dawno, dosłownie przez mgnienie. A raczej twoje plecy, bo biegłeś, jakby… W porządku?
Księżyc nie odpowiedział, nie poruszył się nawet na tyle, by unieść powieki, jednak obawa przed nawrotem całkowitego oszołomienia była tylko jedną z przyczyn milczenia. Bo równie mocno jak bezmiar nowości Księżycowym umysłem wstrząsnął fakt, że oto obok niego znajduje się inna istota. Mógł bez trudu wyczuć jej obecność, emanujący od niej żar, nieskrępowaną niczym energię życiową, która zdawała się przenikać do wszystkiego dookoła, pobudzać cały świat do ruchu, pulsować w jego zielonych żyłach. Interakcja z taką istotą byłaby wystarczająco trudna i bez potężnych zawrotów głowy. Ale mimo wszystko, czując na ramieniu ciepły, niemalże parzący dotyk, Księżyc zwrócił rozszerzone zdziwieniem oczy w stronę, z której dochodził Głos. I nagle uświadomił sobie, że patrzy prosto w świetliste oblicze Koloru, dodatkowo rozjaśnione promiennym uśmiechem, w którym dało się jednak dostrzec ślady troski.
– Jestem Słońce.
Księżyc z zaskoczeniem stwierdził, że uspokajający ton Słońca podziałał kojąco na jego własne nerwy. Podstawowa informacja, prosty komunikat – wydawałoby się, nic wyjątkowego, nic o wielkim znaczeniu. Lecz nazwanie choć tego jednego elementu nowej rzeczywistości, poznanie imienia Koloru, nieoczekiwanie dało zagubionemu wędrowcowi namiastkę stałego punktu, od którego mógł zacząć poszukiwania ścieżki. W tamtym momencie Księżyc jak niczego innego pragnął takiego właśnie fundamentu, by na nim się oprzeć, na nim próbować budować na nowo swoje rozumienie, pojmowanie i świata, i siebie. Dlatego, po raz pierwszy od czasów tak niepamiętnych, że może nigdy nieistniejących, otworzył usta – kolejna cząstka rzeczywistości wskoczyła na właściwe miejsce, gdy niepewnie wypowiedział swoje imię, a twarz Słońca pojaśniała jeszcze bardziej, choć nie wydawało się to możliwe.
– Miło cię poznać, Księżycu. Długo kazałeś na siebie czekać.

* * *
Kiedy Księżyc po raz pierwszy odkrył w sobie światło, niebo ciasno otulała czerń.
Przyzwyczajenie się do życia w zupełnie nieznanej, nieskończenie rozległej przestrzeni pod żadnym względem nie było łatwym zadaniem. Księżyc długo, szokująco długo nawet dla niego, krążył po zakamarkach nowoodkrytego świata, krocząc nieco chwiejnie, z wiecznym wahaniem, stale zaniepokojony i napięty, rozglądając się za niebezpieczeństwami, które bez trudu mogły skryć się przed jego wzrokiem we wszechobecnym ogromie. Mozolnie, ostrożnie zbierał kolejne i kolejne elementy rzeczywistości, po czym uzupełniał, urozmaicał nimi stworzoną przez siebie układankę – powolnie konstruowany obraz tego, co pojmował. I chociaż cząstek w mozaice rozumienia wciąż przybywało, Księżyc doskonale zdawał sobie sprawę, że prawdopodobnie z każdą następną do poznania ma coraz więcej, nie mniej. Jednocześnie niezmiernie zadziwiał go fakt, że cała ta obfitość z czasem przestała mu przeszkadzać. Pojawiały się, oczywiście, momenty zwątpienia, kiedy całą Księżycową duszę opanowywała dziwna, desperacka tęsknota za wszystkim, co minęło bezpowrotnie: za monotonią, szarością i spokojem, światem stałym w swej przewidywalności. Zresztą, mgła nie zniknęła z jego życia zupełnie – bywało, że nadal otaczała Księżyc widmowymi ramionami, zamykała go w puchowym uścisku, przywoływała wspomnienia o dawnych dziejach. Po prostu przestała być rutyną, przeistoczyła się w jeszcze jedno urozmaicenie pośród setek innych, na czele z tym, od którego wszystko się zaczęło.
Spotkania ze Słońcem nie były tak częste, jak Księżyc by pragnął, jednak wiedział, że pełne zrealizowanie tego pragnienia pozostawało daleko poza zasięgiem realnych możliwości. Prawdę powiedziawszy, Księżyc miał wrażenie, że mógłby ze Słońcem spędzić każdą chwilę do końca wieczności. Tak, oczywiście, stać się nie miało prawa, nie tylko ze względu na często skrajne różnice w porach wychodzenia „do świata”, ale także na milion powodów, które zagnieździły się w Księżycowym umyśle jako święte przekonania, a z których głównym był bilans dzielących ich oboje różnic.
Bo przecież w starym porządku, w szczelnej, mglistej muszli Księżyc nie martwił się swoją aparycją – jedynie tymi jej aspektami, które bywały uciążliwe w życiu codziennym. Nikt nie mógł zobaczyć jego przygarbionej sylwetki, niezgrabnego chodu, ogólnej nijakości, jaka biła z całej jego postaci. Księżycowy świat nie wymagał porównywania się z innymi. Teraz jednak, gdy wszelkie zapory runęły, na horyzoncie pojawiło się Słońce, tak jasne, życiodajne, wyzwalające wszystko z wiecznej szarości. Przebywając w obecności Słońca, Księżyc stale czuł bijące od niego ciepło – jak pasożyt czerpał więc tyle żaru, ile tylko zdołał, napawał się całą tą naturalną energią, doskonałością i jej, i źródła, z którego się wywodziła. Jak Księżyc, matowy i nieciekawy, miałby równać się z istotą tak niezwykłą? Dlaczego Słońce miałoby w ogóle pragnąć kontaktu z nim? Rzecz jasna, Księżyc unikał mówienia o swych wątpliwościach podczas rozmów ze Słońcem. Tak naprawdę najchętniej unikałby mówienia o czymkolwiek, w obawie, że niefortunne słowo zakończy słodki sen, zniechęci Księżycowego towarzysza do kontaktu, na który zresztą godził się z zupełnie niezrozumiałych przyczyn. Jednak Słońce zwykle nie pozostawiało rozmówcy wyboru – subtelnie skłaniało Księżyc do kolejnych opowieści, z czasem coraz bardziej rozbudowanych, w zamian oferując możliwość poznania własnej historii. Taki układ, choć budził w Księżycu pewnego rodzaju lęk, mimo wszystko zaczął mu odpowiadać – a wydawałoby się nawet, że im obojgu.
Tylko raz zdarzyło się, by Księżyc nierozważnie wspomniał o onieśmieleniu, jakie budziła w nim jasność Słońca, bijący od niego blask. Zapamiętał doskonale wyraz zaskoczenia, jaki pojawił się wówczas na obliczu przyjaciela.
– O czym ty mówisz? Przecież i ty masz swoje światło.
Jak okazało się nieco później, w samotności, wśród nieprzeniknionej czerni nocnego nieba, Słońce miało rację. Delikatna łuna lśniła wokół Księżyca, może niezbyt wyraźna, znacznie mniej intensywna od Słonecznej  – ale była tam, naprawdę tam była, subtelna i srebrzysta, na swój sposób piękna, była, była.
Była, nawet jeśli nie należała całkowicie do niego.
Tamtej nocy nieskończony świat nagle przestał być tak przytłaczający.

* * *
– Okłamałeś mnie.
Słońce zadrżało nieznacznie, jakby brutalnie wyrwane z zamyślenia. Oderwało zamglone spojrzenie od dalekiego horyzontu, by przenieść je na Księżyc, odwrócić ku niemu jasną jak zawsze, ale tym razem skażoną odrobiną niepokoju twarz.
– Nie rozumiem – powiedziało, przekrzywiając nieznacznie głowę.
Księżyc westchnął, zanim powtórzył, głośniej i wyraźniej:
– Okłamałeś mnie. Kiedyś, dawno temu, kiedy mówiłeś o świetle. Moim świetle. Okłamałeś mnie.
Złociste oczy Słońca rozbłysły zrozumieniem. Jednak zamiast zawstydzenia, którego Księżyc spodziewał się, szczerze mówiąc, trochę może nawet oczekiwał, na obliczu towarzysza rozkwitł ten sam promienny uśmiech, który Księżyc widział już niezliczoną ilość razy w niezwykle długiej historii ich znajomości.
– Nie okłamałem cię, mój drogi.
Minęła dobra chwila, zanim Księżyc odzyskał zdolność mowy, a i tak walczył teraz o wypowiedzenie każdego słowa, zupełnie jak za dawnych czasów:
– Przecież ono nigdy nie było moje. Nie całkowicie.
– Skąd ta pewność? – Dźwięczny, radosny śmiech Słońca rozbrzmiał echem w otaczającej ich wielobarwnej przestrzeni, a Księżyc nagle poczuł, że traci grunt pod nogami, że całkiem już nic nie rozumie, że stały punkt wymyka się z jego zasięgu. Widząc to zagubienie, Słońce spoważniało i spokojniej, kojąco, jak kiedyś… jak kiedyś, kontynuowało: – Dobrze, może nie byłem całkiem szczery. Ale wiesz, czasem wystarczy mały impuls z zewnątrz, żeby znaleźć swoje własne światło.
Cisza, która zapadła, choć nie należała do nieprzyjemnych, dziwacznie ciążyła Księżycowi, miała w sobie coś, co wymykało się jego zmysłom, jego zdolności poznania. Jakby coś miało za chwilę się wydarzyć, coś ważnego i nagłego, gwałtownego, a milczenie jedynie odraczało nieuniknione, opóźniało wybuch, katastrofę albo cud.
– Masz mi za złe?
Słońce przerwało napiętą ciszę, a Księżyc tkwił w bezruchu, ze wzrokiem wbitym przed siebie, czując spoczywające na nim palące spojrzenie. A kiedy wreszcie zebrał się na odwagę, by stawić czoła temu, co go czeka, jego serce zamarło.
Oczy Słońca, jakby trochę przygaszone, rozpaczliwie skupione tylko i wyłącznie na nim, przypatrywały mu się z tak bezbrzeżnym smutkiem, z tak szczerą obawą, że Księżyc, porażony intensywnością obu tych emocji, na ułamek sekundy zapomniał, jak oddychać. Dlaczego? Dlaczego patrzyło na niego w taki sposób? Jak to możliwe, że Słońce, jego Słońce, jasne, zawsze silne, doskonałe, pełne energii, przygląda się jemu, Księżycowi, jakby był czymś niezmiernie ważnym, jakby niepokoiło się, jakby…
Bało się.
Bało się straty.
I w tamtym jednym momencie Księżycowy świat znów stanął na głowie, odarty z pozoru doskonałości, na którym się opierał. Znów stał się obcy, znów nieznany, ale zarazem o wiele, wiele lepszy. Bo z zupełnie nowym stałym punktem.
– Nie mam. – Tylko tyle udało mu się wykrztusić, ale wystarczyło, bo oblicze Słońca znów rozjaśnił naturalny blask.
Och, na litość, przecież jak mógłby?
Kiedy Księżyc zakochał się w Słońcu, niebo płonęło złotem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

© Agata | WS | x x.