Zaczęło
się od przedszkola. On już tego nie pamięta, ale kiedy był mały, pewnego
popołudnia pani Przedszkolanka, nie mogąc poradzić sobie z jego „wyszczekaną mordką”,
zadała mu pytanie, na które nie mógł odpowiedzieć:
–
Skoro tak dużo wiesz, Rufi, to mam dla ciebie zagadkę. Powiedz mi, po ilu
marchewkach marchewka przestaje smakować marchewką?
Zresztą,
każdy by tak pomyślał na jego miejscu, bo w życiu stanowczo zbyt często miał on
styczność z marchewkami. Będąc jeszcze małym brzdącem, przeprowadził się do
marchewkowego bloku i codziennie przechodził obok wielkiego bilbordu
reklamującego organiczne marchewki. Na domiar złego kilka lat później, właśnie
pod tym bilbordem został pobity i okradziony, a kiedy wrócił poskarżyć się
mamie, mama wyszła mu naprzeciw w fartuchu z marchewką, która się z niego
bezczelnie śmiała. Jego pierwsza miłość miała na nazwisko Marchewicz i rzuciła
go po tym, jak wpadł na nią i jej całe marchewkowe ciasto poszło na
zmarnowanie. A później okazało się, że na dodatek jest na marchewki uczulony.
I to
uczulenie przeważyło szalę, bo zaczął on mieć swego rodzaju marchewkową
obsesję.
– Rufus...
znowu zasnąłeś z tym papierosem! – Leon uderzył Rufusa w sterczące zawadiacko
ucho, budząc go tym ze snu. Czarne oczka Rufusa otworzyły się i zamknęły, po
czym znów otworzyły. Rufus się budził i kiedy w końcu udało mu się tego
dokonać, mina Leona i jego sylwetka stercząca nad nim z założonymi na piersi rękoma,
wcale mu się nie spodobały.
– Już
późno?
–
Dwanaście po czternastej. Dobrze wiesz, że nie powinieneś kazać tym ludziom
czekać.
Rufus nie powinien, ale odległość od
domu do Departamentu pokonuje się zaledwie w kwadrans, więc czemu Leon budzi go
tak wcześnie?
Rufus spojrzał na papierosa żarzącego się
między jego palcami. Wyglądał zupełnie tak, jak dwie godziny temu, kiedy Rufus
postanowił uciąć sobie drzemkę.
To wydało mu się strasznie dołujące.
Zebrał w sobie wszystkie siły i usiadł
na kanapie, wywołując lekki uśmiech na twarzy Leona. Zerknął na niego
niepewnie, po czym włożył papierosa do popielniczki i przygładził swoje „nieudane”,
według siebie, włosy. Leon prychnął lekko, powstrzymując śmiech i zniknął
gdzieś w przedpokoju.
– Twoje włosy wyglądają zawsze, jakby
myśli kłębiły ci się nad głową – krzyknął zza ściany, zawijając się w swój
płaszcz.
– Smutna musi być… taka czarna zbitka
poplątanych myśli… – mruknął do siebie Rufus i zaczął błądzić dłońmi w swojej
czuprynie. Chwilę siedział tak, tworząc nowe kołtuny przemyśleń, aż wreszcie
poderwał się i sztywno przeszedł do przedpokoju.
Leon stał tam już w swoim płaszczu i
kapeluszu z szerokim rondem. Gdy Leon zakładał ten kapelusz, Rufus nie mógł się
nadziwić, że to on z ich duetu nazywany jest tym dziwnym.
Leon chwytał właśnie za klamkę, ale
odwrócił się nagle, słysząc szybkie kroki tuż za sobą. Spojrzał na Rufusa
zdziwiony, gdy ten zamrugał kilkukrotnie i wpatrzył się w niego z
niebezpiecznie niedużej odległości.
– Tak? – cofnął się nieco pod ścianę.
– Już idziesz? – Rufus strzepał kocią
sierść z płaszcza Leona, wywołując lekkie zakłopotanie na jego bladej twarzy.
Gdy Leon skinął głową i uśmiechnął się lekko, uniósł wzrok tak, by móc zajrzeć
Rufusowi w oczodoły. Rufus lubił oczy Leona. Były metalicznie szare, jak tory
tramwajowe.
Do pracowni Leona wcale nie było daleko.
Mężczyzna pracował zaledwie po drugiej stronie ulicy, ale zawsze opatulał się
szczelnie w ten sam płaszcz i ten sam kapelusz, mimo że pogoda tu zawsze była
ładna, wiosenna i zaledwie odrobinę wietrzna.
– Podobno zarządzili ten wiatr, żeby
ludzie mogli zaciągać się nim pełną piersią – zamyślił się głośno Rufus,
słuchając kroków Leona wytupujących drogę do pracowni. Prychnął, marszcząc brwi
jakby w proteście.
– Jakby bez wiatru nie można było oddychać
– obrócił się dwa razy wokół własnej osi i zaczął układać włosy w lustrze,
ciągnącym się na ścianie. Wsłuchiwał się w zegar tykający spokojnie w kącie i
musiał się co chwila odwracać, bo wydawało mu się, że zza framugi wygląda na
niego marchewka.
* * *
– …rozumiem, że może wam być trudno. Że
nagle wylądowaliście tutaj i nie wiecie, kim byliście, kogo znacie, ani co
powinniście teraz zrobić. Pamiętajcie, gdzie jesteście. Nie bójcie się poddać
szczęściu, jakie popycha was do tych wszystkich dziwnych, waszym zdaniem,
czynów. To naturalny stan, w którym nie musicie się zastanawiać, czy wasze
pragnienia są dobre czy złe. Nie bójcie się. Cieszcie się chwilą. Teraz już
wszystko będzie dobrze…
* * *
Korzystając z tego, że wyszedł
wcześniej, Rufus postanowił zajrzeć do warsztatu Leona. Wyszedł na pustą ulicę
i przeszedł przez tory, nie rozglądając się nawet. Przez chwilę stał przed
szybą, wpatrując się w kota, siedzącego na wystawie. Jego ogon poruszał się
niespiesznie, a zmrużone oczy przyglądały się Rufusowi nieprzychylnie.
Zdecydował się wejść, nim kot przemieni się w marchewkę.
Kiedy otworzył drzwi, mały dzwoneczek
dyndający na metalowym ramieniu, zadzwonił cichutko. Rufus zobaczył, jak Leon
uśmiecha się do siebie i przymyka oczy, z przyjemnością wsłuchując się w ten
dźwięk. Rufus przez chwilę przyglądał się temu uśmiechowi, po czym uniósł oczy,
wpatrując się w dzwoneczek i stuknął w niego dłonią raz jeszcze. Oczy Leona go
odnalazły, a on sam uśmiechnął się do niego serdecznie. Nagle mina mu zrzedła.
Po torach z łoskotem przejechał tramwaj.
– Zamknij drzwi – rzucił krótko i wrócił
do malowania najnowszego fenakistiskopu.
Rufus spełnił jego życzenie, oglądając
się jeszcze na oddalający się chybotliwie tramwaj. Ocknął się dopiero, gdy rudy
kociak zaczął ocierać się o jego nogawkę. Zaraz dołączyła do niego reszta i
Rufus miał wrażenie, że jak tylko się poruszy, któregoś zdepcze.
Leon kochał kotki. Rufus lubił tak go
przedstawiać znajomym, bo metalowe oczy Leona błyskały wtedy iskrami w bardzo
zabawny sposób. Jego warsztat zwykle zawierał w sobie cztery procent Leona i
dziewięćdziesiąt procent kotka. Lukę w obliczeniach zajmowali klienci.
A, no bo Leon robił fenakistiskopy.
Małe, duże, wycinane, malowane, z materiału i z papieru. Stwierdzono, że to
bardzo przydatny przedmiot, bo pozwalał się po prostu sobą cieszyć.
Fenakistiskopy były jak kolorowe balony z helem. Całe pomieszczenie wypełniały
więc swoiste wiatraczki wetknięte we wszelkiego rodzaju kubeczki, wazoniki,
wieszaczki i szparki. Rufus po ogarnięciu wzrokiem tych cudów, spojrzał na
Leona, który przyglądał się mu rozbawiony.
– Cały będziesz w sierści.
– To nie jest śmieszne, nie mogę się
ruszyć – Rufus brzmiał, jakby był o tym święcie przekonany, więc Leon wstał i
napełnił chrupkami trzy duże miski stojące pod ścianą. Koty zawibrowały jak
tory na ulicy i pobiegły się najeść. Rufus zaczął się otrzepywać.
– Nie spóźnisz się? – spytał Leon,
wracając do swojej pracy.
– Jakbym mógł się spóźnić, to pewnie
zrobiłbym to dla urozmaicenia – Rufus usiadł na brzegu jego biurka i wpatrzył
się w dłonie współlokatora. – Nie uważasz, że wszystko tu jest trochę dziwne?
Leon westchnął, po raz kolejny odłożył
pędzelek i zniecierpliwiony uniósł wzrok na Rufusa.
– Zawsze byłeś gburem i teraz nie możesz
znieść tego szczęścia.
– Skąd możesz o tym wiedzieć? – brew
Rufusa uniosła się zawadiacko.
– Przeczucie. Przeczucie jest tu ważne,
nie zapominaj.
– Tu nic nie jest ważne.
– Lubisz to słowo – Leon parsknął
śmiechem i znów sięgnął po pędzelek.
– Które?
– Nic – uniósł na chwilę wzrok, po czym
znów pochłonęła go praca. A przynajmniej na dwie minuty. – Chwila, czy ty znowu
założyłeś koszulkę na lewą stronę?
* * *
– …starajcie się otaczać przedmiotami,
które lubicie. Dobrze zastanówcie się, co chcecie robić dla społeczeństwa tej
utopii. Pamiętajcie, że szczęście odnajduje się przede wszystkim w małych
uczynkach, w małych gestach, w przedmiotach, które dają choćby sekundę
przyjemności. Cieszcie się chwilą. I pamiętajcie, każde z was jest wyjątkowe,
jest ważne. W końcu trafiliście właśnie tutaj…
* * *
W porze obiadu Rufus usiadł przy
drewnianym stole na dziedzińcu, z dala od nielicznych, którzy zdążyli skończyć
zajęcia. Na jego tacy spoczywały smażone warzywa i złota pierś kurczaka, obok
talerza stała szklanka soku i budyń truskawkowy w nienaturalnym odcieniu. Rufus
przez chwilę zapatrzył się w niego, przeżuwając brokuła.
– Mogę?
Przyjemny głosik wyrwał go z zamyślenia.
Rufus uniósł twarz i zobaczył niewysoką dziewczynę z uroczo sprężystymi,
mahoniowymi lokami i piegami na nosie. Wskazał jej miejsce naprzeciw siebie,
jednak ona usiadła tuż obok i znienacka złapała jego dłoń.
– Masz taki piękny głos – powiedziała
podekscytowana, z miłością w oczach.
Rufus uniósł brwi, zszokowany tą nagłą
wylewnością nieznajomej. Zaraz jednak przechylił nieco głowę i uśmiechnął się
szeroko.
– I partnera.
Zobaczył przerażenie w oczach
dziewczyny, które przyszło tak szybko, jak poprzednia emocja. Szybko cofnęła
swoje dłonie zawstydzona i odsunęła się na skraj ławki.
– Przepraszam!
– Nie ma sprawy. Leon by się uśmiał –
Rufus postanowił spróbować idealnie usmażonego kalafiora. Humor mu wrócił i był
za to wdzięczny nieznajomej. – Masz jakieś imię?
– Tak… – w jej głosie słychać było
zaskoczenie – Dosia, mów mi Dosia. Ale…
– Ale…? – Rufus nie zerknął na Dosię,
mimo że mógł.
– Ale ja nie wiedziałam, że takie pary też tu trafiają.
Rufus parsknął cicho, rozbawiony.
Zajrzał głęboko w jej oczy, aż poczerwieniała na policzkach.
– Znaczy, że nie słuchałaś dokładnie
mojego wykładu.
– Ależ słuchałam! – rozemocjonowała się
na nowo. – Tylko zupełnie inaczej zrozumiałam tę część…
– W razie pytań Departament jest do
twoich usług. Ja również – Rufus zerknął krótko na budyń.
– Przepraszam, że tak na ciebie
naskoczyłam. Po prostu… jak tylko cię zobaczyłam… Mówiłeś o tym dzisiaj. O tym dziwnym
uczuciu sympatii do zupełnie obcej osoby.
– To nie to. Ty nie wywołałaś we mnie
żadnych emocji – Rufus postanowił być poprawny. – Znaczy, w pierwszej chwili.
Dopiero jak się odezwałaś, wzbudziłaś moją sympatię. Jak pierwszy raz
zobaczyłem Leona, staliśmy po dwóch stronach ulicy, wgapiając się w siebie i
myśląc, że mózgi nam eksplodowały.
Dosia zaśmiała się dźwięcznie. Rufus
musiał być mężczyzną jej marzeń.
– Szkoda – mrugnęła do niego. – Nie
przeszkadzaj sobie.
Rufus podążył za gestem dziewczyny i wbił
widelec w kurczaka, zdzierając z niego przyrumienioną skórkę.
– Wyglądałeś na smutnego.
– Nie, raczej zamyślonego. Leon zawsze
narzeka, że żyję we własnym świecie.
– Nawet on nie jest w stanie wpędzić cię
w dobry humor?
– Jest, ale tylko kiedy mam ochotę z nim
współpracować. Zresztą lubię patrzeć, jak się złości – Rufus rozdziobał całego
kurczaka i zaczął pakować go sobie do ust. Dosia nawet tego nie zauważyła, bo
wsparła łokcie na stole i obserwowała tramwaj przejeżdżający za płotem.
– Nie nudzi ci się nauczanie życia?
Codziennie mówisz to samo nowoprzybyłym – zagaiła po chwili. Rufus z trudem
przełknął ostatnią porcję i zapił ją sokiem.
– Każdy robi tu, co tylko chce. Zresztą
ta praca przypomina mi także, jaki powinienem być.
– Czyli nie jesteś idealny? – Dosia
spojrzała na niego. Intensywnie wpatrywał się w budyń.
– Ani trochę – podjąwszy decyzję
przesunął salaterkę w jej stronę. – Mogę się podzielić.
Z radością przystała na tę propozycję i
oboje zaczęli skubać z jednej miski.
– No a… czym się zajmuje Leon? – Dosia
zlizała ze swojej górnej wargi różowy kleks.
– Robi fenakistiskopy – widząc minę
Dosi, Rufus kontynuował. – No wiesz. Takie wiatraczki, co to się obracają i
pokazują ruch – gdy mimo tego, Dosia wyglądała na zagubioną, Rufus włożył ręką
za swoją koszulkę i wyciągnął z kieszeni na piersi długopis. Rozwinął serwetkę,
ubrudzoną nieco różowym budyniem i zaczął Dosi tłumaczyć.
W pierwszej chwili Dosia była bardziej zaaferowana
tym, że Rufus założył koszulkę na lewą stronę.
* * *
– …ostrzegę was, miłość przychodzi
zawsze znienacka. Pewnie zastanawiacie się, czy kiedyś mieliście żony, mężów,
kochanków. Jeśli tak i jeśli kochaliście ich szczerze, na pewno ich
rozpoznacie. Jeśli poczujecie kiedyś nieodparte uczucie miłości do nieznajomego,
podejdźcie i się przywitajcie. Jeśli łączyło was coś więcej, na pewno
zostaniecie zauważeni…
* * *
Leon był z siebie taki zadowolony.
Zrobił właśnie fenakistiskop z animowanym pieskiem, który zerwał się ze smyczy.
Nie był do końca pewien czemu, ale ten piesek tak strasznie przypominał mu o
Rufusie, że postanowił zamknąć wcześniej sklep i poczekać tam, aż Rufus wróci z
pracy. Z wesołym uśmiechem i bezwarunkową radością w oczach szedł ulicą, kręcąc
wiatraczkiem i kiwając głową w geście aprobaty dla swojego dzieła. Przechodząc
przez tory, nie zauważył zbliżającego się tramwaju, który zatrzymał się
centymetr od niego, jakby droga hamowania go nie dotyczyła. Leon zamarł,
fenakistiskop wypadł mu z rąk, a w oczy wstąpił nagły szok. Rozwarł usta i
wpatrzył się w okno tramwaju, za którym powinien siedzieć maszynista. Ale
tramwaj był pusty, jak zawsze.
Leon nie mógł się ruszyć, trwał w tym zaskoczeniu
i po prostu nie mógł się ruszyć.
Na szczęście po godzinie, wchodząc do
klatki, Rufus obejrzał się na wegetujący na środku trasy tramwaj i zobaczył
swojego Leona sparaliżowanego niezrozumieniem. Podbiegł do niego i schwycił
jego ramiona.
– Rufus – Leon poczuł się, jakby Rufus
wyciągnął go z bagna, które zdążyło go niemal całego pochłonąć. Pozwolił zabrać
się z torów i obserwował, jak tramwaj rusza, miażdżąc Rufusowy fenakistiskop.
* * *
– …czasem spotkacie na swojej drodze
przeczucia. Niektóre mogą być złe lub po prostu niepokojące. Ma to związek z
tym, co kiedyś was spotkało. Na pewno tego nie pamiętacie, mimo że przybrało
dla was kształt traumy. Nie zastanawiajcie się nad przyczyną. Nie jest teraz
ważne i może tylko przynieść zbędny smutek…
* * *
Leon leżał w poprzek łóżka i wpatrywał
się w sufit, wciąż nie mogąc zrozumieć.
– Coś musi być nie tak z tymi cholernymi
tramwajami.
– Najwyraźniej – Rufus leżał obok i
naśladował Leona, licząc że to pozwoli mu go zrozumieć. – To nie pierwszy taki
raz. Gdybyśmy nie mieszkali razem, któregoś dnia stanąłbyś tam i zablokował
tramwaje w całym mieście na wieczność.
– Dobrze wiesz, że tymi tramwajami nikt
nie jeździ. Nie mają nawet drzwi – Leon wpatrzył się w Rufusa ugodzony jego
prześmiewczym tonem. Rufus westchnął.
– Tak, tak, cholernie dziwne te
tramwaje.
Leon przyjrzał się jego beznamiętnemu
spojrzeniu i uśmiechnął się lekko. Rufus wyraźnie się martwił. Nie potrafił
wyrażać takich emocji, więc zwykle pochmurniał i zdawał się być na nie zupełnie
głuchy. Jednak Leon czuł, że to tylko jakaś dziwna Rufusowa gra i że Rufus z
jakiś powodów boi się okazać zmartwienie. W jakiś sposób to poprawiło mu humor,
więc ułożył głowę na jego piersi. Poczuł dłoń Rufusa we włosach i tramwaje
odeszły w zapomnienie.
Rufus sięgnął po papierosa żarzącego się
w popielniczce na szafce nocnej. Leon westchnął.
– Wszędzie zostawiasz zapalone
papierosy.
– Nic nie poradzę, że się nie spalają.
Po co sprzedają je w całych paczkach, skoro nie mogę wypalić nawet jednego?
– Nie wiem, taka utopia.
– Mnie to najzwyczajniej w świecie
wkurza.
Leon zaśmiał się na tę uwagę Rufusa,
rozpoznając jego mrukliwy ton. Uniósł się na łokciach i zaczął wpatrywać się w
jego twarz. Ręką odnalazł szew jego koszulki, skubnął jedną z zawadiacko
sterczących z niego nitek.
– Dosia. Od jakiego to imienia? – spytał
nagle Rufus, a kiedy Leon spojrzał na niego pobłażliwie, dodał: – Dzisiaj
zaczepiła mnie dziewczyna i chciała wyznać mi miłość. Powiedziała, że ma na
imię Dosia.
Leon uniósł wysoko brwi i przez chwilę
wpatrywał się tak w Rufusa. Zaraz jednak dym z papierosa zaczął wdzierać się do
jego oczu.
– Pewnie od Doroty – przytknął w końcu
czoło do jego skroni – ale nie jestem pewien.
– Podzieliłem się z nią budyniem. Ale
nie musisz się martwić.
– Wiem – Leon uśmiechnął się. Ufał
Rufusowi bezgranicznie.
Poczuł jak Rufus łapie jego dłoń i
splata ich palce. Tak, Leon ufał mu bezgranicznie. Nakrył drugą dłonią ich obie
i przestał bać się tramwajów.
– Twój głos ich tak przyciąga. Ale to
dobrze, mieć przyjaciół.
– Czy ja wiem, czy to przyjaciele.
Pojawiają się i znikają. Jak klienci w twoim sklepie. Jestem tylko pierwszym
przewodnikiem. Później mnie już nie potrzebują. Zakładają rodziny i cieszą się
tym wszystkim, co teraz mają.
– Więc… co ty z tego masz? – Leon
uchylił powieki i uniósł lekko głowę, wpatrując się w Rufusa. Ten spotkał się z
nim spojrzeniem.
– Okrągłe nic.
Leon zmarszczył brwi, po czym zabrał
Rufusowi papierosa i zgasił go w popielniczce.
– Chyba nie można tak powiedzieć.
– To jak według ciebie wygląda nic?
– No… – Leon przewrócił oczami i
podniósł się z łóżka, żeby zrobić sobie herbaty. – Nic to głównie nie wygląda.
* * *
– …miłość tutaj jest nieco inna.
Kontakty fizyczne nie są nam dłużej potrzebne, większą satysfakcję daje
trzymanie za ręce. Zbliżenia nie są jednak zakazane. Nic tu nie jest zakazane.
Związki pozbawione są zawiści, zazdrości, panuje zaufanie, bo wierzymy, że
będziecie łączyć się w pary na stałe. Możecie oczywiście próbować kochać wiele
osób, jednak na dłuższą metę to raczej nie wychodzi. Najlepiej od razu
poświęcić się bez reszty tej jedynej jednostce. Ona wyleczy was ze wszystkiego.
Właśnie ona da wam pełnię szczęścia…
* * *
Leon siedział przy stole, wdychając
pomarańczową herbatę. Para przyjemnie łaskotała go w nos. Po jego lewicy
siedział Rufus i intensywnie wpatrywał się w nóż kuchenny, leżący na desce do
krojenia.
– Męczy mnie już ta metoda, którą tutaj
stosują.
– Metoda marchewki? – spytał niewinnie
Leon i zaobserwował, że coś w Rufusie drgnęło. Skinął on jednak tylko głową i
oblizał wargi.
Leon skarcił się w myślach za użycie
tego strasznego słowa. Nie wiedział, o co chodziło w tej obsesji Rufusa, ale
nigdy nie zdradził się też, że wie o jej istnieniu. A wiedział, bo budził się
często w nocy, kiedy jego drugie trzydzieści sześć i sześć dziesiątych stopnia
Celsjusza znikało z drugiej części łóżka. Za pierwszym razem Leon się
przestraszył, później tylko stopniowo martwił się coraz bardziej. Gdy wstał
bowiem poszukać Rufusa, odnalazł go w kuchni, siedzącego przed telewizorem, w
którym bez końca przewijało się ujęcie lejącej się z garnka roztopionej
czekolady. Rufus zdawał się nie widzieć niczego innego, ale ręką wciąż sięgał
do koszyka, z którego sterczały pomarańczowe marchewki. Pożerał je w
niesamowitych ilościach przez całą noc, a nad ranem zawiedziony wstawał,
wyłączał telewizor i kładł się znów obok Leona, jakby nic się nigdy nie
wydarzyło.
– Też się czasem zastanawiam, po ilu
marchewkach marchewka przestaje sobą smakować – Leon wziął większy łyk herbaty,
a gdy znowu spojrzał na Rufusa, trzymał on w ręce wielki nóż, a jego oczy
wycelowane były właśnie w niego. Obaj zamarli w bezruchu.
Nagle Rufus uniósł dłoń i zaczął dźgać
blat nożem, wykrzykując zawzięcie przekleństwa w każdym znanym mu języku. Znał
polski, angielski, japoński i suahili. Leon przyglądał się temu w szoku,
zastanawiając się, czy powinno go to przerazić. Stół trzymał się dobrze, mimo
drzazg, które zaczęły wylatywać w powietrze. W końcu po trzydziestym drugim
uderzeniu, Rufus wbił nóż w stół po połowę ostrza i oparł pięści na swoich
udach.
– Skąd znasz to zdanie?! – spytał z nutą
dziecięcej pretensji w głosie.
– Które? – Leon zdołał poruszyć jak na
razie jedynie ustami.
– Po ilu marchewkach marchewka przestaje
smakować marchewką – Rufus powiedział to tak, jakby było tajemnicą rządową.
– Nie wiem, jakoś teraz przyszło mi do
głowy – Leon westchnął rozluźniony i podniósł się. Chyba stwierdził, że to
kolejna niegroźna fanaberia Rufusa. Odstawił herbatę na lodówkę, wyciągnął
nóż i włożył go do zlewu. Sięgnął po zmiotkę i zaczął sprzątać wióry ze stołu.
Rufus przyglądał się włosiu szczotki, przesuwanym po blacie niespiesznie i z
cierpliwością. Cały Leon.
– Musiałeś to robić? Lubiłem ten stół.
– Nie gniewaj się – Rufus przesunął
dłonią po blacie, gdy Leon sprzątnął wszystko. Po wgłębieniach nie było ani
śladu. Uśmiechnął się do Leona w nadziei, że to go trochę udobrucha. I udobruchało.
Leon zawsze przegrywał z uśmiechem Rufusa.
* * *
– … zostaliście wyczyszczeni z wszelkich
złych emocji, takich jak: złość, zawiść, strach, poczucie osamotnienia, smutku.
Jeśli chodzi o to, co kiedyś było zakazane: używki, przekleństwa, pijaństwo...
Tutaj zakazy nie występują. Pamiętajcie, że przekleństwa to, kurwa, zwykłe
słowa, które wymyślili ludzie. Nigdy nie będziecie chcieli nikogo skrzywdzić i
nie będziecie w stanie tego zrobić. Nie ma już zazdrości, jest tylko
bezgraniczne zaufanie i miłość. A, no i… Ostatnia rada. Jeśli kiedyś spotkacie
kogoś, kto was rozumie i kocha mimo waszych słodkich, małych wad, po prostu
cieszcie się nowym życiem razem z nim.
Mówił do was Rufus.
W imieniu Departamentu i swoim własnym, pragnę
powitać was w Niebie.
Kruku, już Ci to mówiłam, ale pragnę oznajmić publicznie, że powyższa historia (a raczej wizja tego, co zdarzyło się wcześniej) zabija mnie wewnętrznie. Nienawidzę Cię i kocham. To taka śmieszna mieszanka, ale dość często ją czuję, kiedy czytam teksty Twoje oraz moich kochanych dziewcząt. Piszecie za dobrze, ranicie za bardzo. Kiedyś przedawkuję prozac i to będzie tylko i wyłącznie Wasza wina T-T
OdpowiedzUsuńPiracie, nie płacz, wszystko z nimi dobrze. W końcu sąw Niebie. :) ~ Kruk
UsuńMam 99,9% pewności, że Leon zginął pod kołami tramwaju, natomiast Rufus... Nie mam pojęcia, ale śmiesznie by było, gdyby zginął w pożarze od tego niedopalonego papierosa. Ach to moje poczucie humoru :')
OdpowiedzUsuńGeneralnie opowiadanie się podobało, ale ja chyba lubię wszystko, co tutaj od Ciebie jest, Kruku :)
Pozdrawiam i weny życzę,
Lisek
Masz całkowitą rację, co do Rufusa i Leona, a raczej sposobu, w jaki zginęli. Chociaż nie uważam, że to było aż takie zabawne. Może przez to, że tak strasznie polubiłem Rufusa, jako postać.
UsuńBardzo dziękuję, Lisku. Postaram się nadal pisać tak, by ci się podobało. ~ Kruk
Ja obstawiałam za tym, że zmarł na skutek szoku po zjedzeniu marchewek, na które jest uczulony. No bo przecież miał taką obsesję, że wpieprzał ich całe wiadro! Nie byłoby to dziwne, gdyby od tego zmarł.
UsuńOpowiadanie genialne. Byłam pod ogromnym wrażeniem, kiedy je czytałam (i w sumie jestem wciąż).
Pozdrawiam serdecznie.
Parabolo, obstawiałam tak samo~! Rzeczywiście, to sztuka zjeść całe wiadro marchewek. Rufus musiał być po nim niesamowicie pomarańczowy, bo marchewki oddają barwnik do skóry. Czy jakoś tak to działało. Dziwna ta biologia. Dziwna jak puste tramwaje bez drzwi. ~Stonka
UsuńMasz rację, Stonko. Marchewka zawiera w sobie dużo karotenu, który zostaje uwięziony w naszych komórkach, kiedy takową marchew spożyjmy. I faktycznie, po całym koszu marchwi, codziennie, można wyglądać jak... cóż... marchew :)
UsuńWidzisz, biologia wcale nie jest taka dziwna. Oj nie. Biologia jest niesamowita!
Nie wątpię w niesamowitość biologii, ale kwestionuję jej poprawność i sens istnienia. Jakieś to wszystko podejrzane, jak dla mnie, szczególnie ten karoten uwięziony w komórkach. Chyba jednak pozostanę przy mojej chemii i astronomii :') ~Stonka
UsuńJest bardzo poprawna! Tylko to chyba nie czas i miejsce na tłumaczenie jej zawiłości.
UsuńA widzisz, ja mogłabym to samo powiedzieć o chemii :D O mój Boże, jak się cieszę, że to się już skończyło... Chemia to była moja zmora. Zawsze.
Drogi Kruku, rozumiem twe przywiązanie do Rufusa. Teraz jak o tym wspomniałeś, to przypomniał mi się jeden z moich ulubieńców, Louis. Mężczyzna około lat dwudziestu, blondyn z długimi, wiecznie splecionymi w warkocz włosami i obłędnie błękitnymi oczami. Bardzo pozytywna osoba, chociaż bałaganiarz, zarówno względem otoczenia jak i wlasnych myśli. Miał dom, który nazywał się "Chwiejną Górą", gdyż każde piętro było odrobinkę przesunięte w bok w porównaniu do poprzedniego. Również nałogowy palacz. Również ma na koncie zaliczony pożar. Wprawdzie nie przez papierosy, no i on sam przeżył, ale wciąż nie mogę zapomnieć rozpaczy malującej się na jego twarzy, gdy zobaczył swą ukochaną Górę pożeraną przez płomienie.
UsuńAle ta śmierć Rufusa przypomina mi trochę to, jak wielkie znaczenie mogą mieć szczegóły w naszym życu. W końcu raczej nie spodziewał się, że taki drobny, zły nawyk może mieć tak katastrofalny skutek, prawda? Nikt z nas się nie spodziewa. To wychodzi w praniu.
A na Twe dalsze teksty czekam z niecierpliwością :)
Nie, Rufus nie zmarł żadną dziwną śmiercią. Ludzie chyba nie umierają na marchewki. Przynajmniej do tej pory tak myślałem.
OdpowiedzUsuńDziękuję za tak duże słowa pochwały. Podczas pisania bardzo przywiązałem się do tego opowiadania, więc wszystkie miłe słowa odnośnie mojego "dziecka" strasznie mnie cieszą i napawają dumą.
Pozdrawiam cię również, Parabolo i zachęcam do dalszego śledzenia Prozaca. ~ Kruk
Ja też nie słyszałam, żeby ktoś zmarł z powodu zjedzenia marchewek, ale chyba musi być ten pierwszy raz, nie? Poza tym to by było logiczne: miał uczulenie, najadł się marchewek i trup zimny :)
UsuńWłaśnie dzięki przywiązaniu do opowiadania, do stworzonych postaci, wychodzą takie dobre teksty! Więc nie przestawaj i rób dalej to, co robisz.
Dzięki, śledzić będę, zwłaszcza, że poprosiłam o wyzwanie... :D
Niech zgadnę - wyzwanie od Kalki na diecie. Panie Kruku pan powie Kalce że jest mała i głupia a jak dalej będzie żreć marchewki to zniknie jak Rufus. Przedawkowałam i idę rozmrozić marchewki.
OdpowiedzUsuńMuszę przyznać, że Kalka mnie nieco zniszczyła tym wyzwaniem. Nie mogłem spać przez parę nocy, bo marchewki opanowały moje myśli. Nie wyspałem się, póki nie napisałem całego tekstu. ~ Kruk
UsuńTak to brzmi całkiem jak Kalka ;D
UsuńWiedzieliście że marchewki są jednym z najbardziej uczulających warzywek? Chyba poczytam więcej na ten temat bo nigdy nie interesowałam się alergiami.
OdpowiedzUsuńNie wiedziałem, ale w rodzinie mam alergików, którzy są uczuleni na dosłownie wszystko w jakimś stopniu. Moja siostra teoretycznie może jeść jedynie dwa rodzaje jakiś egzotycznych owoców, których nazw nie pamiętam. ~ Kruk
UsuńA poza tym: DLACZEGO ONA MA NA IMIĘ DOSIA PANIE KRUKU NO JUŻ INNYCH IMION PAN NIE MIAŁ PRÓBOWAŁAM DOJRZEĆ DO TEGO KOMENTARZA ALE NIE DOJRZEJE WIĘC MUSZĘ WYRAZIĆ SWOJE PODEKSCYTOWANIE I WOGÓLE PANIE KRUKU NO PO PROSTU NIE PODOBA MI SIĘ TA DOSIA. Wzruszyłam się i dziękuję. Ale to nie od Doroty więc próbujcie dalej ;D
OdpowiedzUsuńTo przecież najsłodsze imię pod słońcem, Dobrusiu. Aż szkoda byłoby go nie wykorzystać :) ~ Kruk
UsuńNie ma chyba dużo imion na D. Dominika? Donata? Danuta? Ewentualnie któreś z tych? http://oiw.pl/ksiega_imion/8/1/2/4/imiona_zenskie_na_litere_D/
UsuńTo było bardzo ciekawe opowiadanie, tylko mógłbyś wyjaśnić czemu tramwaje są puste i bez drzwi. Bo to mnie najbardziej zaintrygowało i byłoby takim urozmaiceniem w tekście. Bo te tramwaje nie służyły do tego, żeby przypominać ludziom jak umarli? XD
Zostańmy przy Dosi panie Kruku, ja bardzo prosze.
UsuńOczywiście, pani Dosiu. Jak pani tylko woli ;) ~ Kruk
UsuńDosia, mów co chcesz - ja się czuję matką tego tekstu! Wszystko dzięki mojej marchewkowej fascynacji, która trwała dokładnie dziewięć dni (bo potem skończyły się marchewki i mama nie chciała dokupić, ach). Mogę tylko wyznać, że moje przeczucie, jakoby Kruk był odpowiednią osobą do tego intrygującego pytania, okazały się raczej słuszne (;
OdpowiedzUsuńPochwała od miłości mojego życia, mojego słońca i gwiazd. Chyba nic lepszego mnie już nie spotka. ~ Kruk
UsuńMOJE SŁOŃCE I GWIAZDY
UsuńCzyżbym wpływy "Gry o tron" dostrzegała?
Stanowczo moja ulubiona para.
UsuńCzy ja o czymś nie wiem? Panie Kruku? Pani Kalko?
UsuńTaaak! Nadrobiłam całego eprozaca! Dumna taka jestem, że ach! (Co ja teraz poczytam w internetach? ) Zaczę od błędu jednego maciupeńkiego: kiedy Rufus rozmawia z Dosią, to tam jest napisane, że ""obaj" coś tam zaczęli. Ehm... ale Dosia to ona ;d A teraz do rzeczy. Bardzo mi się podoba ten dualizm tego tekstu. Przemowa Rufusa spleciona z właściwą osią opowiadania - cudo. Szkoda, że wszyscy są w sumie martwi ;o Leona to pewnie przejechał tramwaj, a Rufus, kto wie... Może zginął na polu marchewkowym? Może potrącił go samochód w kolorze marchwki? A może za dużo ich zjadł? Nie wiem, ale marchewki nagle wydaly mi się jakieś... straszne. Ej, chwila. Przypomniałam sobie jak parę dni temu moja koleżanka narysowała na hiszpańskim "wściekłą marchew" (nie, nie wiem skąd jej się to wzięło), któr potem przechrzciłyśmy na Marchwirzycę, także ten, trafiony tekst xD
OdpowiedzUsuńWow. Tak mnie przytkało, że aż nie jestem w stanie stwierdzić jak bardzo jestem pod wrażeniem! Świetna robota.
OdpowiedzUsuńA ja myślę, że Rufus umarł śmiercią naturalną. A ten problem z marchewkami po prostu dręczył go do końca życia (i jeszcze dłużej) ;)
UsuńZastanawiałem się, czy powinienem napisać długi komentarz o tym, jak zginęli, jakie przesłanie nosi za sobą opowiadanie i jak można je zrozumieć. Nie wiem jednak, czy nie straci ono wtedy jednak swojego czaru. Powinienem?
UsuńI, ojej, dziękuję bardzo za pochwałę. Boję się popaść w samozachwyt, proszę nie przesadzać. ~ Kruk
Zastanawiałem się, czy powinienem kontynuować lekturę i poszukiwanie sensów. Ostatecznie decyduję się powrócić jako Wasz naczelny krytyk - nie ukrywam, że sam traktuję to jako wyzwanie, zwłaszcza w zakresie rozsupływania poplątanych myśli pewnej uroczej osoby.
OdpowiedzUsuńKruku. Nie powinienem chyba zaczynać refleksji o tekście uwagami dotyczącymi autora, ale wyjaśnijmy sobie coś - czasem po prostu brzmisz jak dziewczyna ("ojej"?). Pomijając jednak kwestie tożsamości, które mogę Ci wybaczyć przez wzgląd na naszą wspólną miłość, teksty są interesujące. Brakuje mi lepszego słowa do ich opisania - wydają się mniej dopracowane (niż Stonki czy Pirata), może przez to, że nie starasz się uczynić ich wyjątkowymi i posługujesz się prostym, przejrzystym i dosłownym, językiem. Ten język pasuje jednak do postaci, Twojej zdecydowanie mocnej strony (masz więc chyba coś z naszą wspólną miłością wspólnego, przyjacielu) - zarówno Kruk, jak i Kukułka, a teraz także Rufus i Leon, mają w sobie coś pociągającego. Według Kalki to te niedopowiedzenia, pozwalające na wykreowanie sobie własnego obrazu bohaterów, więc zapewne ma dziewczyna rację. "Tramwaj i papierosy" to chyba Twoje najlepsze opowiadanie tutaj. Przy "Kruku" miałem wrażenie, że urwałeś opowieść w nieodpowiednim punkcie, nie udało mi się chyba odszyfrować funkcji wszystkich pojawiających się tam kobiet; przy "Kotlecie" zmylił mnie nacisk położony na kryminalną zagadkę, która okazuje się jedynie pretekstem do zarysowania pewnych zachowań i relacji zachodzących pomiędzy przypadkowymi ludźmi. "Tramwaj..." zastanawia mnie jedynie przez początek, który chyba niepotrzebnie i zbyt wcześnie wyjaśnia marchewkową zagadkę - sam pomysł ukrycia w opowiadaniu sposobów śmierci zasługuje na oddzielne gratulacje (może słyszałeś od miłości o teoriach dotyczących niektórych kreskówek?). Fenakistiskopy? Ciekawe, ile osób sprawdziło, co to takiego - zapomniałeś chyba jednak o potrzebie wykorzystania lusterka do właściwego ich użycia ;]
W zasadzie powinienem na końcu podziękować za ten tekst - po tym jak Pirat zaprowadził mnie pod Bramy Piekieł, Ty dajesz szansę na Niebo. Odezwę się, gdy sam to rozgryzę, tymczasem nie popadaj w samozachwyt i opiekuj się słońcem, bo podobno, jak każda gwiazda, ma skłonności autodestrukcyjne.
Dobrze, że wróciłeś. Znaczna część naszego zespołu zdążyła się już zakochać w twoich komentarzach.
UsuńA propos tożsamości, trochę zaczepnie, ale w dobrej wierze, stwierdzę: powiedział koleś, który obejrzał Host Club. :)
Pisząc, głównie posługuję się skojarzeniami. Sam nie wiem, może czasem wystarcza mi, że ja świetnie znam bohatera. Może czasem nie chcę się wręcz nim dzielić. :) Zresztą w większości tekstów, jakie napisałem, nie chodzi o opowiedzenie historii konkretnego bohatera, tylko o przedstawienie właśnie jakichś sytuacji, gra na emocjach i wskazanie pewnych zjawisk. Właściwie to ja chyba nigdy nie chciałbym zmienić świata tym, co piszę. Wystarczy, że ktoś to będzie czytał, a ja będę ze swoich tekstów zadowolony.
Właściwie czasem żałuję, że nie opisałem niektórych postaci dokładniej i nie rozwinąłem niektórych wątków. Stwierdziłem, że nigdzie nie pasują, ale na przykład w "Kruku", Szatan pełnił bardzo ważną rolę i pierwotnie miał symbolizować przekonania Narratora. Umknęło mi to jednak w trakcie pisania i sam nie wiem, czy to dobrze.
Zapomniałem o lustrach, przyznaję się, ale z drugiej strony, nikt w opowiadaniu nie był opisywany w momencie kiedy „korzystał” z fenakistiskopu, więc chyba nie było to tak wielkie faux pa. Mam nadzieję przynajmniej. Poza tym, jeśli ktoś się zainteresował, co to, pewnie odkrył na jakiej zasadzie to działa.
Dziękuję za komentarz, opiekuję się Słońcem. Nie musisz się martwić. Pozdrawiam. ~ Kruk
Musisz pamiętać, że "moje" komentarze są w większości uzupełnionymi komentarzami Kalki, która dzielnie pomaga mi w rozwiązywaniu tekstów. Czasem czuję się jak w szkole. "O, Kruk, zwróć uwagę jak on buduje bohaterów" - w porządku, odnotowałem, mogę zabrać się do ukierunkowanej lektury.
UsuńGdyby któryś z Twoich tekstów miał zmienić świat, to chyba "Tramwaj...", najbliżej mu do tekstu, w którym wyraźnie widać, że jest o czymś, co chciałeś przekazać, że w ogóle chciałeś coś przekazać. Przeczytałem sobie jeszcze raz "Kruka", biorąc pod uwagę Szatana i Twoją podpowiedź, ale chyba nie jest to zaakcentowane w tekście. Szatan wydaje się po prostu wizualizacją lęku przed rakiem, czymś, co nie pozwala zapomnieć o śmierci. Bez wiedzy o jego roli, traktowałem go raczej jako niepokojącą halucynację narratora.
Faux pas animacyjne raczej nie zaistniało - zapewne masz rację, jako znający temat szukałem po prostu perełek. Fenakistiskop to świetna zabawka, w dodatku bardzo prosta do wykonania.
Opiekuj się, opiekuj. Mam wrażenie, że znaleźliśmy się w okolicy zaćmienia.
A na koniec - Kruku, żeby to był tylko Host Club. Uznaj mnie za człowieka w pełni zdeprawowanego i w pełni utożsamiającego się z Twoimi tekstami/bohaterami, który w dodatku uważa, że "ojej" jest jednym z najbardziej dziewczęcych słów naszego ojczystego języka. To subiektywne odczucie, nie chciałem, by zabrzmiało oskarżycielsko bądź zaczepnie ;]