wyzwanie: w poszukiwaniu straconego czasu
– Celina – słyszę głos przed sobą. Słyszę jego głos.
„– Pokonam cię. – Ale, szczerze, nie jestem
wcale tego taki pewny”
Kończę zdanie i podnoszę wzrok znad książki.
Przyszedł tutaj, do parku, tak po prostu, jak gdyby nigdy
nic i teraz siada na ławce obok mnie… a ja nie mam nic przeciwko temu i jestem
bardziej wściekła na siebie niż na niego. Nieraz spędzaliśmy czas w ten sposób,
wmawiam sobie. Chcę skończyć książkę, a jemu trochę czekania nie zaszkodzi.
Czytam.
„Ulica.
Świat.
My.”
Zamykam cieniutką książeczkę i patrzę przed siebie. Zamykam też oczy i oddycham głęboko, łzy znikają, bo nie chcę, żeby on je widział, nawet
jeśli zauważa także ich brak. Wiem, że patrzy. Nienawidzę go za to.
Otwieram oczy i odwracam się do niego.
– Czego chcesz? – pytam uprzejmie, a przynajmniej tak
uprzejmie, jak jestem w stanie.
– Potrzebuję mojego czasu – wyjaśnia i ma chociaż tyle
przyzwoitości, żeby nie patrzeć w moją stronę. – Czasu, który masz.
– Czasu, który
straciłeś? – wybucham, a on przenosi wzrok z książki, którą trzymam w dłoniach,
na moją twarz i mówi krótko:
– Potrzebuję go.
Przez chwilę patrzymy sobie w oczy, ale ja już nie umiem
czytać w jego, chociaż on w moich potrafi. Dlatego wie, co odpowiem.
– Weź go sobie, panie poszukiwaczu straconego czasu, jeśli
wiesz jak, bylebyś mnie go nie oddawał.
Bierze i ja to czuję, czy może raczej widzę, bo oczy ma
znów te, w których umiałam czytać.
A potem wstaje i odchodzi.
– Ja go nie straciłam – mówię mu jeszcze, a on się odwraca,
ale nie rozumie i to też widzę.
Jego oczy nie są już nieme.
Dzisiaj przyszedł tak samo jak wczoraj, z tą swoją czarną
kurtką, ze tymi swoimi włosami, które nigdy nie są ułożone, i z tymi swoimi
przeklętymi oczami, które są jak morze, mimo że kolorem wcale morza nie
przypominają, ale jakże łatwo nieostrożnemu w nich utonąć. Są bardziej jak
czekolada, czekolada też wciąga, a i barwę ma odpowiednią.
Chyba zauważył, że na niego patrzę.
– Cześć – mówi i siada obok.
Patrzę na niego z niedowierzaniem. Nie jestem pewna, czy
jest coś, co mogłabym powiedzieć w tym momencie, a co nie składałoby się z
kobiety negocjowalnego afektu i jeszcze dwóch literek.
Przedstawia się.
Mrugam dwa razy, bo to musi być sen.
Nie jest.
Uśmiecham się i on też się uśmiecha, a ja nareszcie
rozumiem, co się stało.
Zalewam się łzami i opieram mu głowę na ramieniu.
– Celina – słyszę głos wydobywający się z moich ust.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz