wyzwanie: „umm,
słomka”, „i zapadła taka niezręczna cisza”, lupa, „nie rozumiem, dlaczego tak
ma być”, „W życiu najważniejsze jest życie – mawiała babcia Marysia”, wcieram
twarz w beton, wbiegaow wmieszon wkieszon, dłutko
Trochę mi teraz głupio.
Może przez to, że nagle jestem pod obserwacją, może przez to, że właśnie
zacząłem istnieć gdzieś w twoim wszechświecie. Właściwie to nie jestem pewien,
czy to grzeczne tak po prostu się na kogoś gapić, śledzić kogoś, gmerać mu w
głowie. To trochę nieetyczne. Jeszcze ze studiów pamiętam. Chociaż nie bardzo uważałem.
Z drugiej strony, w tych warunkach, pewnie myślisz że ci wolno. Jakby
nad tym głębiej pomyśleć, to zawdzięczam swoje istnienie właśnie tobie. Tylko
co to za istnienie? W dziesięć minut nie powinienem być zdolny zrobić wiele,
ale kto wie, co stanie się ze mną podczas twoich dziesięciu minut? Kto wie, jak
często będziesz tu wpadać? Jak szybko przeczytasz o mnie? Jak szybko mnie
utworzysz, a później tu
zostawisz? Taki mój los, tak pewnie by mi powiedzieli.
No dobra, to jak będzie? Mam być brunetem czy blondynem? Pewnie już
gdzieś tam w głowie masz to wyrysowane i mówię
do ciebie zmaterializowany kompletnie. Kompletny – brzmi lepiej. Zawsze mnie to
fascynowało. Sposób, w jaki mózg kojarzy słowo pisane w obraz. To swoiste kino
jest bardzo wyjątkowe, ale także wyjątkowo niezadowalające na dłuższą metę. Bo
kto chodzi do kina sam?
Poczekaj chwilę, szykuje się jakaś interakcja.
– Do kogo tak gadasz? – Maria wchodzi do gabinetu i bierze się pod boki.
Chyba udaje, że cię nie widzi. Albo może wcale nie chcesz się jej pokazywać?
Jest trochę śmieszna, bo wygląda jak nastolatka mimo trzydziestki na karku.
Chyba przegapiła swojego księcia z bajki parę rozdziałów temu albo po prostu nie napisano jej
nikogo tylko po to, żeby mogła pojawić się właśnie w tym pomieszczeniu i
przerwać mi rozmowę z tobą.
Maria bowiem pojawia się w samo południe.
– Zagrajmy w szarady – proponuję. Zapada taka niezręczna cisza, w której mierzymy się spojrzeniami w
skupieniu. Maria lekko mruży oczy i unosi ramiona, chowając między nimi szyję.
W końcu chwyta jakąś niewidzialną rączkę i ogląda za pomocą nieistniejącego
przyrządu kurz na szafce obok drzwi.
– Lupa – mówię bez
zastanowienia. Maria śmieje się i wychodzi. Koniec sceny drugiej, jak mniemam.
Zerkam na lupę, która leży tuż obok mojego lewego łokcia. Maria nie jest zbyt
kreatywna. Ale ja bardzo lubię wygrywać, więc bawią mnie zabawy z Marią.
No to może tym razem dowiem się czegoś o tobie? Widzę, jak wyglądasz i
widzę twoje oczy jak wodorosty. Ta tekstura jest taka dziwna. Ludzie mówią, że „ktoś ma ładne oczy”, ale w
gruncie rzeczy oczy są jak owady. Im bliżej im się przyglądasz, tym są
szpetniejsze.
Czy ja mówiłem, że Maria pojawiła się w samo południe?
Szkoda byłoby się spóźnić.
Powinienem wypić jeszcze kawę.
Przechodząc przez
przedpokój, widzę Marię, która trzyma szklankę z wodą na wysokości brody i
składa usta w dzióbek.
– Umm, słomka – zgaduję, a ona zadowolona, że już może się napić, bierze
wielkie hausty i opróżnia
szklankę w trymiga. Mijam ją, słysząc, jak krztusi się ostatnim łykiem i
włączam czajnik.
Może południe nigdy nie powinno minąć.
Zamyślony, mieszam w kubku z sypaną kawą, która kruszy się na porcelanowych
ściankach. Maria buja się na kanapie, jęczącej ze starości przy każdym jej
ruchu. Wsłuchuję się w te bezsilne narzekania kanapy do momentu, gdy rozlega
się ciche pyknięcie czajnika. Pytam Marię, czy nie jest głodna.
– Nie jestem głodna – odpowiada prawie natychmiast, a gdy odwracam się z
kubkiem w ręce, stoi tuż za mną i macha zalotnie niewidzialną kitą.
– Lisica – mówię
szybko, zezując na ustawiony pod ścianą drewniany totem, przedstawiający lisicę
z młodymi. Lisica ma dłutko wbite w wyryte kanciasto oko. Maria trochę traci
humor, a ja opieram się o blat kuchenny, pijąc duszkiem gorącą kawę.
– No, to teraz ty – mamrocze pod nosem Maria, wywracając oczami.
Zastanawiam się chwilę, po czym odstawiam kubek i przebiegam truchtem przez
kuchnię, trzymając niewidzialną teczkę przyciśniętą do boku. W progu zatrzymuję
się i parę razy wykreślam dłonią i ruchami głowy okrąg, a następnie ocieram
swoje czoło, jakbym się czymś bardzo zmęczył. Wsadzam ręce w kieszenie, dając
jej pole do popisu. Myślę o mojej pracy, która codziennie powtarza się w kółko i w kółko, aż do
znużenia.
– Wbiegaow wmieszon wkieszon! – krzyczy Maria, a ja nie mam więcej
pytań.
* * *
Ciągle tu jesteś? Zastanawiam się, czego oczekujesz. Pewnie myślisz, że
skoro został ci przedstawiony główny
bohater, niedługo rozwinie się też jakaś fabuła. Wydaje mi się, że niektórzy
nazywają to Wezwaniem do Wyprawy. Sam nie wiem, czy to nastąpi. Sam nie wiem,
czy nie jestem za bardzo stateczny i obojętny, żeby dać się tej wyprawie
wezwać.
Czasy, w których żyjemy, niezbyt sprzyjają ekscytującym fabułom. To
tylko moje zdanie, oczywiście. Według mnie historie były o wiele ciekawsze
zanim wynaleziono komputery, a kinematografia zeszła na psy. Teraz ludzie
tworzą filmy, by onanizować się najnowszymi efektami graficznymi. Na dodatek
niektórzy uwierzyli w tę
nową ideę i twierdzą, że nie ma nic lepszego niż dobrze zanimowany model trzy
de. Raz usłyszałem: nie jesteś grafikiem, więc nigdy tego nie zrozumiesz.
Odpowiedziałem: myślę, że próbujesz nadać gust swojemu braku gustu.
Co myślisz o Marii? Według mnie jest bardzo pocieszna. Cieszę się, że
przyszło mi z nią dorastać. Myślę że już nigdy nie spotkam nikogo tak
niezwykłego. Do tego nigdy się z nią nie kłócę. Maria jest zupełnie niekonfliktowa i bardzo szybko
przyswaja rzeczywistość taką, jaką jej pokażesz. Kiedyś ktoś powiedział mi, że
Maria jest głupia. Niemal go wtedy udusiłem, bo jak on mógł mówić tak o tej
małej, śmiesznej Marii.
Ty nie wyglądasz mi na kogoś, kto łatwo idzie na ugody. Jesteś
człowiekiem z pasją, małą czy dużą, ale jednak pasją. Wydaje mi się, że Marii
właśnie tej pasji brakuje. Zresztą wcale się jej nie dziwię. Ona przyjęła
znacznie prostszą w moim świecie postawę. Jeśli nie istniejesz naprawdę, nie
powinieneś się niczym przejmować, tylko po prostu dać swojej historii płynąć.
Nie rozumiem, dlaczego tak ma być.
Jestem królikiem doświadczalnym. Moje biuro mieści się w wielkim,
szklanym budynku o kształcie soczewki. W południe światło odbija się w każdym
oknie, rażąc każdego przechodnia. Wszyscy więc przechodzą obok budynku, jakby
go unikali. Odwracają wzrok i przysłaniają oczy dłonią. Obok obrotowych drzwi
wejściowych zawsze ktoś pali. Ja też czasem palę, ale jak nie chcesz, żebym to
robił, to mogę przestać.
Nie to, że będę się dla ciebie specjalnie jakoś zmieniał. Tak jakoś po
prostu mi się powiedziało, ty podglądaczu.
A więc jestem królikiem
doświadczalnym. Rząd wystosunkował do mnie prośbę na oficjalnym piśmie, bym
zgłosił się do tej, a nie innej pracy. Twierdzili, że jestem „nietuzinkowym
przedstawicielem swojego gatunku” i że muszę posłużyć, jako przedmiot badań
„tego nowego sposobu patrzenia na fikcyjną rzeczywistość”. Chciałem powiedzieć
im, żeby się odstosunkowali, ale Maria mnie przekonała. To było jedno z bardziej
sensownych zdań, jakie kiedykolwiek powiedziała. Pamiętam je dokładnie.
– W samo południe czas i tak nie podlega degradacji.
Jak co dzień, wchodzę do białej recepcji, przysłaniając oczy dłonią.
Witam się z recepcjonistką skinieniem głowy i kieruję się w stronę wind.
Budynek nie jest wysoki, ale zdaje się, że autor fabuły ostatnio czytał tekst o
podróżowaniu ruchomymi
schodami i bał się posądzenia o plagiat. Tak więc stoję i patrzę na migające
cyferki, które zmieniają się niewiarygodnie wolno, jak na wysokość budynku.
Autor desperacko próbuje doprowadzić do jakiegoś zwrotu akcji.
Bycie autorem jest, jak bycie wciąż obserwowanym. Myślę, że większość
autorów po dłuższym stażu
dopada swego rodzaju mania prześladowcza. Tak bardzo przywykają do bycia
ocenianymi przez pryzmat historii, jakie piszą, że zagubiają swoją świadomość i
nie wiedzą już do końca, czy są ludźmi z krwi i kości, czy częściami składowymi
bohaterów, których stworzyli. Gdybym istniał naprawdę i zdecydował się coś
stworzyć, bałbym się zgubić. Chyba stworzyłbym coś pojedynczego tylko po to, by
chwilowo wywołać w swoim prawdziwym ciele dumę. A później skupiłbym się na
sobie.
– W życiu najważniejsze jest życie – mawiała babcia Marysia. Myślę że
miała rację. Chyba, gdybym był tobą, nie siedziałbym teraz tak zupełnie
bezczynnie, czytając o kimś, kto ani trochę nie istnieje. Czemu to robisz? Tego
też nie rozumiem.
Obok mnie staje jeden z naukowców. Trzyma w rękach kartonowe pudło, którym jest tak zaaferowany, że w
pierwszej chwili mnie nie zauważa. Staram się skurczyć do śmiesznych wielkości,
zamieram i wstrzymuje oddech, jednak on nagle unosi wzrok i z szerokim
uśmiechem szybkim ruchem poprawia okulary na nosie.
– Jak się dziś miewamy? – pyta, jakby gadał ze szczurem laboratoryjnym.
Staram się uśmiechnąć w odpowiedzi, ale udaje mi się jedynie zacisnąć szczęki.
– Rozmawiam sobie z… – urywam, zerkając w twoją stronę. Chyba nie
powinienem mu o tym mówić.
Nie chcę, żeby pytali mnie o ciebie. To zupełnie nie ich sprawa.
– Z kim takim? – naukowiec marszczy brwi i nieco unosi podbródek. Jest niski, lekko otyły i prawie
łysy. Pomimo tego przez chwilę wygląda dla mnie groźnie.
– Z samym sobą – wzruszam ramionami i wracam wzrokiem na numer piętra.
Winda dociera wreszcie na parter i drzwi otwierają się.
– Chyba jesteśmy dziś dość zamyśleni, czyż nie? – pyta ponownie
uśmiechnięty, wchodząc za mną do windy. Nerwowo przyciskam guzik drugiego
piętra, opierając czoło powyżej panelu.
– Trochę – przyznaję niechętnie, pozwalając sobie nawet raz uderzyć
głową w ścianę. Nie wiem, dlaczego, ale zwykle zachowuje się przy nich tak, jak tego ode mnie oczekują. Jak głupie
zwierzątko. Kiedyś próbowałem zachować powagę, ale te ich czułe słówka i troska
jak o ulubionego pupila powodują, że głupieję.
Na drugim piętrze mieści się laboratorium. Jest jasno i strasznie, jak we
wszystkich thrillerach. Na środku białego pomieszczenia stoi płaskie łóżko, do którego zwykle przypinają mnie
pasami. Mogą ustawiać mnie pionowo i kłaść poziomo. Na stoliczku obok stoi
zawsze seria bardzo niebezpiecznie wyglądających przyrządów, takich jak piłka,
nożyce, cążki, wszelkiego rodzaju dziubacze, krojniki i chlastery. Mogę się
założyć, że ten fotel wcale by cię nie zachwycił. Zresztą, mnie samego też
wciąż nie do końca zachwyca.
Wita mnie cały zespół
naukowców-lekarzy, którzy uśmiechają się głupio i zacierają już rączki. Jedyny
wysoki z nich, chyba nowy, czarnoskóry stażysta przypina mnie do łóżka i
gwałtownym ruchem ustawia w poziomie. Opuszcza później wielką lupę sięgającą od
czubka mojej głowy do pasa, ignorując mój jęk niezadowolenia. Niewiele widzę,
bo soczewka nieprzyjemnie zniekształca to, co widzę. Poza tym nad łóżkiem wisi
trzydzieści halogenowych żarówek, które walą mi w twarz.
Czuję się, jak pod lupą.
* * *
Znów po tym wszystkim wydaje mi się, że jestem jakimś nieskazitelnym
tworem. W pracy często mówią
mi, że jestem nietuzinkowy i intrygujący. W końcu po całym dniu wysłuchiwania
całego tego gówna czuję się, jakby mojego nieprawdziwego ciała nie pokrywało
nic. Żadne bakterie, żaden pot, żadne zło. Wszystko jest ze mnie sprane wciąż
powtarzanymi z uporem maniaka pochlebstwami. Wychodząc z firmy, zawsze wycieram
twarz w beton, by pokryć się dodatkową warstwą naszego prozaicznego pyłu, który
nadaje mi znowu skazy, w jakie zaopatrzył mnie autor. Codziennie, wychodząc z
pracy w samo południe, obiecuję sobie, że nigdy już tam nie wrócę.
Nigdy nie dotrzymałem żadnej obietnicy.
Ale to nie znaczy, że kłamię. Po prostu nie lubię trzymać się ślepo słów, które wypowiedziałem w przeszłości,
nie wiedząc jeszcze, w jakiej sytuacji postawi mnie przyszłość. Ty sprawiasz,
że myślę, że starasz się dotrzymywać obietnic. Chyba parę razy ktoś cię już
kiedyś oszukał. Wyglądasz, jakby parę razy ktoś zabawił się twoim kosztem. Nie
martw się, każdy kiedyś przez to przechodził.
Chociaż ty wyglądasz, jakby życie cię porządnie doświadczyło. Może i
starasz się to ukryć i iść dalej. Nie dziwię ci się. Gdybym istniał, na pewno
zrobiłbym to samo. Dziwne, bo nagle poczułem coś, co wyda ci się śmieszne. Współczucie i podziw. Może i zastanawiasz
się, czy powinna obejść cię opinia kogoś, kto nawet nie istnieje.
W końcu moje uczucia wcale nie są prawdziwe.
Mimo to, chyba wolno mi powiedzieć, że szkoda mi was ludzi. Z prostych
przyczyn. Przede wszystkim przez siły, jakimi rządzi się wasz ziemski,
prawdziwy los. Rzadko kiedy zdarza się, że los rzuca wam pod nogi najgrubsze z
dostępnych mu kłód już na
początku. Zwykle starannie dobiera je, zaczynając od najmniejszych, cieniutkich
palików, które są tylko drzazgą w waszym palcu wskazującym, dawkując wam
cierpienie i powoli przechodząc do wielkich bali, walących się na was jak
drzewa podczas wichury. Z tego właśnie powodu wciąż jesteście nieszczęśliwi
przez zdarzenia, które z biegiem lat stają się wręcz śmieszne, porównywane do
waszych aktualnych zagwozdek. Nie zazdroszczę wam tego. W moim świecie nic nie
istnieje naprawdę. Nawet problemy.
Idąc tak chodnikiem i patrząc na ciebie, zupełnie nie zauważam kobiety
idącej naprzeciw mnie. Chcąc zapobiec kolizji, przystaję i przesuwam się nieco
na prawo, jednak osoba także zmienia swój
tor i wkrótce zatrzymuje się tuż przede mną. Nasza rozmowa znowu zostaje
przerwana. Właściwie to chyba bardziej monolog niż rozmowa.
Po uważniejszych oględzinach stwierdzam, że istota przede mną nie jest
kobietą, a dziewczynką, na oko w wieku Pippi Pończoszanki. Nie przez przypadek
porównuję ją właśnie z tą
postacią. Dziewczyna przede mną ma bowiem te same piegi, te same rozbiegane
oczka, a nawet te same niesforne włosy, o barwie jasnej słomy jednak, a nie
zadziornej marchewki. Pippi wykrzywia swoje wargi w uśmiechu, a z jej ust
wysuwają się dwie pokaźnej wielkości, zakrzywione jedynki. Ręce splata za sobą
i zaczyna bujać się to w przód, to w tył, wyraźnie z czegoś zadowolona. Nie
wiem, czy powinienem się odezwać. Pewnie mógłbym ją po prostu zignorować,
ominąć i zapomnieć. Istnieje bowiem szansa, że nigdy już więcej się nie
spotkamy. Kiedy tak stoję, zupełnie zmieszany krzywymi jedynkami, dziewczynka
odzywa się nagle:
– Nieznośna ta pogoda. Wczoraj padał śnieg, dzisiaj jest chyba z milion
stopni, na dodatek samo południe nie chce minąć – wysapała, nie wyglądając
jednak zupełnie na strapioną. – Znam cię. To ty jesteś tym specjalnym
bohaterem.
– Być może – odpowiadam od niechcenia i odwracam lekko głowę, wciąż
jednak nie spuszczając oczu z jej wystających zębów. Dziewczyna unosi dłonie i zaczyna merdać swoimi suchymi
kucykami. Językiem przesuwa po prawej jedynce, a później odzywa się znowu:
– Ja jestem Słomka. Słomka Umblużejljińska – mówi wesoło, także nie spuszczając ze
mnie wzroku. Zdobywam się na zmarszczenie brwi. Pippi, widząc moje
niedowierzanie, wyciąga z kieszeni ogrodniczek wizytówkę i wręcza mi ją
uroczyście, patrząc na mnie z przymrużonym jednym okiem, jakby chciała
powiedzieć: a nie mówiłam?
Na chwilę udaje mi się oderwać wzrok od tego dziwactwa, by spojrzeć na
to drugie.
– Słomka Umm… – usilnie staram się połączyć w głowie ten zlepek spółgłosek, jednak zdobywam się jedynie na
długie, przeciwstawne muczenie. Dziewczynka w końcu przerywa moje starania
głośnym nieco głupawym śmiechem, typowym dla wszystkich dzieci, i
bezceremonialnie odbiera mi wizytówkę, umieszczając ją na miejscu. Poklepuje
się jeszcze po kieszeni na piersi, dumna ze swojego dokonania. Rozkładam
bezradnie ręce. Nic nie mogę poradzić, że część autorów nie może pogodzić się z
normalnymi nazwiskami. Jak choćby Kopytko. Daliby chociaż jakiegoś płaskiego,
obcojęzycznego Summersa. A tu nic, tylko Umblużejljińscy.
– Czy mogę ci w czymś pomóc,
Słomko? – pytam, mając nadzieję, że szybko uda mi się zniknąć i iść do cukierni
po pączki. Maria kocha lukrowane na różowo pączki z dziurką, wypełnione po
całej obręczy budyniem waniliowym. Kiedyś bałem się trochę, że Maria roztyje
się do niesamowitych rozmiarów i pęknie, rozbryzgując wokół szaroburą papkę
niedopieczonego ciasta. Ale ona jest zupełnie odporna na jakiekolwiek prawa,
którymi rządzi się świat. Kiedyś powiedziała, że nie wierzy w tę całą
grawitację i od tamtej pory, mam wrażenie, jej włosy poruszają się jak
wodorosty pod wodą – falują bezładnie przy każdym jej ruchu, czy podmuchu
wiatru.
– Szukam towarzystwa do zabawy. Póki fabuła po mnie nie przyjdzie.
– Myślę, że może fabułę to nawet jakąś masz – łapię się na tym, że mówię to zupełnie nieprzekonany,
przechylając lekko głowę na bok i mrużąc jedno oko. Słomka uważa najwyraźniej,
że przybrana przeze mnie poza jest śmieszna, bo stara się ją podrobić, z
niezwykłą, jak na dziecko, precyzją.
– Sama nie wiem, moja autorka jest chyba jeszcze za mała, żeby umieć coś
napisać.
– To by wiele tłumaczyło – mówię
i prostuję się, starając się ukryć zmartwienie, poprzez przymknięcie powiek.
Maria zawsze mówi, że z moich oczu czyta się, jak z otwartej księgi. A Słomka
może i jest mała, ale zdaje się rozumieć stanowczo za dużo jak na swój wiek.
– To by wiele tłumaczyło – przedrzeźnia mnie dziewczynka, wystawiając
język, skora do wygłupów.
Nagle unosi ramiona, zmuszając mnie do cofnięcia się. Wykonuje na chodniku
gwiazdę, po czym, po krótkim postoju, wykręca następną, i kolejną, i jeszcze
jedną, zupełnie chyba o mnie zapominając. Patrzę przez chwilę, jak Słomka swoim
gwieździstym krokiem znika na linii horyzontu, po czym wsuwam ręce w kieszenie.
Pewnie chcesz wiedzieć, czemu Słomka wydała mi się tragiczną postacią.
Otóż, mój podglądaczu,
bohaterowie, stworzeni w umysłach dzieci mieli przed sobą wiele, oj, wiele lat,
nim ich autorzy zdecydują się na opisanie ich historii. Czasem owe historie
nigdy nie powstawały, bo zwyczajnie odchodziły w niepamięć bądź stawały się
zbyt dziecinne. Słomka być może nigdy nie odnajdzie nikogo ze swojej fabuły.
Być może nigdy nie stanie się nikim innym jak blond Pippi, która robi na
chodniku gwiazdy w swoich ogrodniczkach. Wiele takich przypadków tkwiło w tym
nieprawdziwym świecie, zawieszonych w zupełnie nieistniejącej przestrzeni
swoich nieistniejących życiorysów.
Wiele rzeczy ignoruję, zawsze je ignorowałem, jednak chyba najbardziej
właśnie boję się przeznaczenia. Mojego własnego. Dlatego tak ciężko patrzy mi
się na wszelkie tego rodzaju smutne, nieistniejące przypadki. Zawsze bałem się,
że sam taki będę. Że ciągle będę kręcił się w kółko, nie mając ani charakteru, ani celu. Od paru ładnych
lat istnieję w głowie mojego autora. Tkwiłem tu już jakiś czas zupełnie
zagubiony i zapętlony, wciąż w tych samych cechach, które mnie powoli
określały. To ciągnęło się w nieskończoność. A teraz, kiedy czuję się
kompletny, sam nie wiem, czy kiedyś nie marzyłem o czymś większym,
wspanialszym, bardziej… optymistycznym może? Jestem w końcu
takim zrzędą.
Ruszam dalej chodnikiem, kierując się do cukierni. Sam mam dziś ochotę
na pączka z dziurką, kiedy myślę o wszystkich tych strasznościach prozaicznych
bohaterów. To podobno
sprawia, że jestem taki wyjątkowy. Ciągłe zadawanie pytań i niezgadzanie się z
odpowiedziami.
Nie rozumiem, czemu tak ma być.
Wchodzę do cukierni. Cukiernia jest w rzeczywistości małym korytarzem o
rozmiarach cztery metry na dwadzieścia. Wzdłuż ściany ciągnie się długa lodówka z ciastkami ustawionymi nienagannie
na porcelanowych talerzykach. Nie ma sprzedawcy. Bohaterowie nigdy nie starali
się stworzyć społeczeństwa. Zbyt wielu jest tu pomyleńców. Zbyt bardzo każdy z
nas nie istnieje.
Idę wzdłuż lodówki,
wypatrując pączków z różowym lukrem, które uwielbia Maria. Okazuje się, że leżą
dopiero na samym końcu, tuż pod uchylonym oknem. Sięgam więc po papier spożywczy
i chowam w niego pięć pączków. Dla siebie wybieram czekoladowe. Dwa. Bo jeśli
pisane mi jest przytyć, to i tak przytyję, choćbym i ich nie zjadł. Zawijam
pakunek i już mam się odwracać, kiedy ktoś odzywa się:
– Kremówkę.
Rozglądam się na boki, jednak jestem zupełnie sam w pomieszczeniu.
Wyglądam za lodówkę w
nadziei, że właściciel chrypliwego głosu znajduje się za nią. Jednak budynek
jest zupełnie pusty.
– Kremówkę? – powtarzam pytająco i wtedy udaje mi się zlokalizować źródło głosu. Coś przesuwa się za oknem.
Wyglądam za nie, jednak podwórko jest puste. Dopiero drganie wysokiego,
drewnianego płotu, upewnia mnie, że istota musi znajdować się po jego drugiej
stronie.
– Kremówkę. Głodny – charczy głos. Jest niemiły i przyprawia mnie
o ciarki, chociaż nie mogę jednoznacznie odpowiedzieć na pytanie, dlaczego.
Spoglądam w stronę leżących parę metrów
dalej kremówek. Nie zwlekając dłużej, sięgam po drugą paczkę i pakuję do niej
sześć ciastek. Mam wrażenie, że stworzenie jest duże. Potrzebuje więc chyba
wielu kremówek, żeby zaspokoić swój apetyt, prawda?
Wychodzę z cukierni i zbliżam się do płotu. Dreszcze na moim ciele nagle
się wzmagają, mimo że istota się nie odzywa. Sprawia wręcz wrażenie, jakby w ogóle jej tam nie było. Jakoś nie mam
ochoty podchodzić bliżej, coś w mojej głowie każe mi zachować dystans, a wręcz
uciekać w przeciwnym kierunku ile sił w nogach. Ja jednak ignoruję to zupełnie.
Nie wierzę, że ktoś, kto lubi kremówki, mógłby zrobić mi coś złego. Ty
też w to nie wierzysz, jestem pewien.
Staję tuż przy płocie i wyciągam torbę z kremówkami ponad niego. Nagle coś z
niezwykłą siłą łapie ją i znika, nim zdążę nawet spojrzeć w górę. Zza płotu
dochodzi głośne mlaskanie, którego dźwięk przyprawia mnie o mdłości. Włoski na
karku stają mi dęba. Przesuwam dłonią wzdłuż desek i napotykam na małą dziurkę.
Cicho, by nie wypłoszyć stworzenia, schylam się, by przez nią spojrzeć. Istota
objada się w kącie, więc widzę jedynie jej rude, spiczaste uszy. Czyżby
lis?
Istota porusza się gwałtownie i wydobywa z siebie skowyt, który przyprawia mnie niemal o zawał. W
miejscu oczu istoty widać bowiem głębokie, czarne dziury, które świdrują mnie
aż do momentu, gdy, zlękniony, odchylam się w tył i upadam na ziemię. Ryk długo
jeszcze wisi w powietrzu, obijając mi się w uszach po stokroć głośniej, jakby
trwał w nieskończoność.
– Nie patrzeć! Brzydki! –
krzyczy stworzenie swoim metalicznie chroboczącym głosem i wtyka lisi nos w
dziurkę. To tylko upewnia mnie w przekonaniu, że stworzenie ma na siebie
zarzucone lisią skórę i na
pewno lisem nie jest, i nigdy nie było.
– Na pewno nie jest tak źle – mówię
słabym głosem z duszą na ramieniu.
– Brzydki! Musieć wydrapać oczy,
bo brzydki!
Przełykam ślinę, czując odór
śmierci prześlizgujący się przez szpary między deskami i oplatający moje
nadgarstki i kostki.
– Jeśli jesteś jeszcze głodny, mogę przynieść ci więcej ciastek – mówię, bo nic innego nie przychodzi mi do
głowy.
– Jutro – odpowiada po namyśle
istota. – Ale ty i gość nie patrzeć!
Brzydki! – powtarza głos, po czym istota znowu skomle, przyprawiając nawet
ziemię pode mną o drżenie.
– Dobrze – zgadzam się, wstając. – Jutro znowu cię odwiedzę.
Nie wiem, czemu mu to obiecałem. Istota niewątpliwie pochodziła z
niezbyt przyjaznej książki. Pewnie z horroru albo jakiegoś sci-fi. To chyba ten
wewnętrzny sprzeciw, który
obudził się we mnie wraz z wypowiedzianymi przez niego słowami. Nienawidzę, gdy
ktoś mówi, że jest brzydki. To, że ktoś w kółko to powtarza, zwłaszcza z siłą,
z jaką wykrzykiwała to ta biedna istota, świadczyło o tym, że wielokrotnie
wpajano jej, że jest brzydka i że nikt nie chce na nią patrzeć. A przecież nie
mogło być tak źle. W końcu te kremówki…
* * *
– Retoryka to bardzo ciekawa dziedzina nauki – mówi Maria, jedząc swojego pączka z
dziurką. Spoglądam na jej ubrudzone różowym lukrem palce, które wkrótce ładuje
łapczywie do buzi, i pozwalam sobie na chwilę zadumy.
– Raczej pole do popisu dla chorobliwych kłamczuchów i manipulantów – biorę
duży łyk jaśminowej herbaty w nadziei, że zdusi ona choć odrobię słodycz czekoladowych
pączków, które w siebie wmusiłem. Ona jednak jedynie rozlewa się w moim wnętrzu
na niby swoją nieistniejącą konsystencją.
– Jesteś taki ponury – Maria uśmiecha się szeroko i po chwili pochyla
się nad szklanym blatem, przeglądając się w nim, na mój znak, że ma coś w
zębach. Chyba kolorową posypkę. Przez chwilę znowu zapada ta niezręczna cisza.
Cisza, która jest zawsze między mną a zupełnie zręczną Marią.
Nie rozumiem, dlaczego tak ma być.
Babcia Marysia pewnie by mnie skarciła. Ona, odkąd pamiętam, była
zwolennikiem teorii, że rzeczywistość trzeba przyjmować taką, jaka jest, a
dodatkowe zamartwianie się i próby jej negacji zupełnie przeczą samej idei
istnienia. Nie dało się jej przetłumaczyć, nie umiałem do niej dotrzeć i
powiedzieć, że zdanie „w życiu
najważniejsze jest życie” nie ma
racji bytu w świecie, w którym wszystko składa się z prozaicznego pyłu. Babcia
Marysia była beznadziejnym przypadkiem, który normalnie pewnie bym
znienawidził, gdyby nie niespodziewany podziw, który pojawił się pewnego dnia,
podczas rozmowy z nią.
– Możesz mi tłumaczyć, synku, te swoje teorie spiskowe, jednak ja... Ja!
Wciąż czekam na moją fabułę i obojętnie, czy ona przyjdzie dzisiaj, jutro, czy
może za wiele, wiele lat, dam się jej porwać i wypełnię swoją rolę. Każdego z
nas to czeka, nawet ciebie. Opór, który teraz stawiasz, na nic ci się zda,
kiedy poczujesz, jak fabuła prześlizguje się między twoimi palcami, wnikając w
oczy, uszy, usta i nos. Choćby cuchnęła starą rybą, dla ciebie będzie wyjątkowa
i warta oczekiwania, bo będzie tylko twoja. Będzie tworem, stworzonym tylko dla
ciebie. Jedynym miejscem, do którego w pełni będziesz pasował.
Co miałem powiedzieć? Że nie ma racji?
Już więcej nie starałem się jej przekonać, a ona zdawała się być z tego
faktu zadowolona, siedząc w swoim bujanym fotelu i robiąc na drutach kolejny
szalik. Dodatkowo musiałem przyznać, że po raz pierwszy chyba w moim
prozaicznym życiu poczułem cień nadziei w swoim zimnym, nieistniejącym sercu.
Obietnica przestrzeni, w którą się wpasuję, zupełnie mnie przepełniła i nadała
mojemu szaremu, surowemu życiu treści. Przynajmniej do momentu, kiedy babcia
Marysia odeszła.
Była jedynym, jak dotąd, odnotowanym przypadkiem. Pewnego dnia zmarła
śmiercią naturalną, nie odpływając w żadną fabułę ani też nie tkwiąc zawieszona
w tym nieprawdziwym świecie. Zazdrościłem jej godności, z którą udało jej się
uciec. Wciąż pamiętam lekki uśmiech na jej zimnych wargach i martwe dłonie
złożone na podołku, kiedy wynosili ją z mieszkania.
Domyślałem się, że naukowcy-lekarze liczyli, że także jestem tego typu
przypadkiem. Mieli nadzieję, że nim odejdę, uda im się wyrwać ze mnie potrzebne
dane, jakieś pierwiastki, które wytłumaczą im, dlaczego ja i babcia Marysia nie
pasujemy do schematów, mimo że już w procesie formacji musieliśmy zostać
wciśnięci w określone ramy i szablony. Osobiście nie uważałem, że skończę jak
babcia Marysia. W końcu mój autor o mnie pisze i wygląda na to, że nawet
zamierza skończyć. Pisze chociażby teraz, teraz, teraz, teraz, teraz, teraz, terazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazterazteraz.
Chyba rozumiesz, o co mi chodzi.
– Myślisz, że będziesz samotny? – odzywa się nagle Maria, zmuszając mnie
do przeniesienia wzroku z ciebie na nią. Unoszę brwi, domyślając się tylko, o
co jej chodzi. – Kiedy odejdę.
– Tak – przełykam ślinę, bo nagle moje wymyślone sensory w wymyślonym
mózgu odbierają zupełnie nieznaną im wcześniej wymyśloną emocję. Wpadam w
panikę.
– Mam przeczucie, że to już – Maria chichocze, wyraźnie podekscytowana i
zupełnie nieczuła na to, co przeżywam. Nie winię jej. W końcu tak naprawdę
wcale nie panikuję, bo moja panika nie jest bardziej prawdziwa, niż jej
ekscytacja. – Chciałabym, żebyś znalazł sobie przyjaciela – Maria odgarnia
włosy z mojego czoła i zagląda mi w oczy z troską w swoich bladych tęczówkach.
Wszystkie moje wyimaginowane myśli skupiają się wokół uczucia, które mówi mi,
że nie chcę, żeby Maria odeszła. Pomysł znalezienia sobie kogoś, kto tylko by
Marię przypominał, wydaje się bardzo nie na miejscu. Staram się coś powiedzieć,
ale mimo że otwieram usta, słowa ich nie opuszczają i dopiero teraz zapada
między nami taka niezręczna cisza.
* * *
Maria odchodzi kolejnego dnia. Zakłada swój płaszcz w kolorze piasku i
czerwony beret. W drzwiach odwraca się do mnie, stojącego zupełnie bez życia w
przedpokoju, i uśmiecha się swoim bezrefleksyjnym uśmiechem:
– Nie zapomnij o mnie – prosi jeszcze, nim na zawsze znika w korytarzu.
Nigdy Maria nie wydała mi się tak bezczelna, jak w tej chwili. Cała złość
jednak mija, kiedy uświadamiam sobie, że wspomnienie o Marii niemal natychmiast
blednie i staram się usilnie nie wypuścić z głowy ani jednej sekundy, którą
spędziłem ze śmieszną Marią.
Współczujesz mi? Niepotrzebnie. To normalna kolej rzeczy. Nie mogłem
zatrzymać Marii przy sobie na zawsze tak, jak i ty nie będziesz w stanie
dotrzymać mi kiedyś kroku. My – bohaterowie – jesteśmy zupełnie nieuchwytni dla
czytelników. Czasem wydaje ci się, że nas znasz, jednak tak naprawdę co ty
możesz wiedzieć o tym, co siedzi w naszych nieprawdziwych głowach? To
bezczelne.
Przepraszam, nie chciałem cię urazić. Chyba wciąż jestem roztrzęsiony po
odejściu Marii. Nie chcę cię zniechęcić, teraz jesteśmy tu tylko ty i ja. Może
to bardzo egoistyczne z mojej strony, ale nie chcę być sam.
Wciąż trwa samo południe. Niezmiennie. A ja i tym razem nie rozumiem.
Nie rozumiem, dlaczego tak ma być.
Przecież Maria odeszła, coś powinno się zmienić. Nie mogę znieść myśli o
tym, że wszystko jest takie samo, podczas gdy Marii nie ma. I tym razem
zupełnie, kompletnie jej nie ma, bo zniknęła nawet ze świata, który nie
istnieje. Wiesz, jak to jest coś stracić? Coś bardzo ważnego, co jakoś umilało
ci do tej pory nudne oczekiwanie na zagotowanie wody w czajniku i motywowało do
wstania rano z łóżka? Moim takim właśnie „czymś”
była Maria.
Widzisz to?!
Słońce zachodzi, tak
zupełnie znienacka, kiedy tylko odwracam się, by zasłonić rolety. Moim ciałem
wstrząsa dreszcz, a ja sam czuję się, jakbym był głównym bohaterem horroru,
który właśnie usłyszał jakiś niepokojący odgłos z piwnicy. Wyjrzyj ze mną przez
okno, może to tylko mnie się wydaje?
Widzę panikę wybuchającą na
ulicach, bohaterów zatrzymujących się w pół kroku, unoszących swoje
nieistniejące głowy w poszukiwaniu złotej kuli, która nieprzerwanie przecież
nad nimi świeciła. Sam czuję się dość nieswojo, bo nie przypominam sobie, żebym
kiedykolwiek widział na własne oczy gwiazdy. Są niesamowite.
* * *
– Jak znosimy nagłą zmianę
pogody? – pyta lekarz-naukowiec, mrugając na mnie swoim wielkim okiem znad
lupy.
– Raczej zmianę pory dnia –
poprawiam go, mrugając intensywnie. Oczy już łzawią mi od halogenów i może
dodatkowo wciąż po pożegnaniu z Marią. – Nie narzekam.
– Nie narzekamy? No to coś
nowego – pozwala sobie zauważyć, wprawiając resztę personelu w wesoły nastrój.
Tylko ja wciąż leżę zupełnie skrzywiony i pochłonięty bezsmakiem swojego życia.
– Piękny okaz, naprawdę piękny. Popatrz no, panie kolego, jaka myśl w tym jego spojrzeniu,
no podejdź tu – lekarze znowu zdają się pochłonięci rozmową, traktując mnie jak
obiekt badań, nie istotę z pyłu prozaicznego.
Po kwadransie zjeżdżam już
windą na parter, trąc oczy, które nie przestają łzawić. Dzisiejszy dzień w
pracy był wyjątkowo trudny, bo naukowcy zaprosili na pokaz stażystów, którzy na
mój widok nie mogli powstrzymać żywego uniesienia. Już nawet nie pamiętałem
wszystkich tych skaz, które rano przecinały moje dłonie, tworząc linie
papilarne, ani tych zmarszczonych wad w kącikach oczu i ust. Wychodząc spod
wielkiej lupy, upadam na kolana i ocieram policzkiem o beton, chcąc jak
najszybciej przypomnieć sobie swoje dociągnięte niedociągnięcia. Wdycham brud
chodnika, czując, jak na mojej twarzy odkształca się piętno życiowych
doświadczeń. Beton mnie rozumie, jako jedyny zawsze kieruje mnie na właściwy
tor.
– Mnie w to nie mieszaj.
Chuj, a nie tor. Mógłbyś przestać się do mnie przystawiać.
Szeroko otwartymi oczami
patrzę na ciemne ślepia, jak węgielki, wbite we mnie z irytacją. Beton krzywi
się na moje zaskoczenie, ale nie komentuje miny, którą z siebie wypluwam,
odwracając tylko wzrok, chyba trochę obrażony. Wstaję i otrzepuję spodnie. Kto
by pomyślał, że najbardziej wulgarne są drogi, po których stąpamy.
Idę, starając się nie
zwracać uwagi na chodnik pod swoimi stopami. Nie wmówisz mi, że ani trochę nie
zaskoczyło cię to, że się do mnie odezwał. Chodniki nie mówią! Moje sensory są chyba
przemęczone, bo nie dość, że musiały poznać drżące dłonie paniki, to teraz
znoszą milczące spojrzenia zaskoczenia. Tylko tobie mogę powiedzieć o tym, że
beton ożył, bo inni uznaliby mnie za niepoczytnego. I, co gorsza,
przeprowadziliby serię bardziej intensywnych badań.
Mijając cukiernię,
przypominam sobie o stworzeniu w lisiej skórze. Zatrzymuję się przed
niebieskimi drzwiami i chwilę się waham. Pączki przypominają mi Marię. Jednak w
końcu decyduję się wejść do środka. Ostatecznie obiecałem.
W ciszy pakuję kremówki w
papier i wychodzę z cukierni, podchodząc do wysokiego płotu. Przerzucam torbę
przez ogrodzenie, ale nie słyszę, by ciastka uderzyły o ziemię. Więc wciąż tu
jest. Opieram się o płot i z niesmakiem wsłuchuję się w głośne mlaskanie istoty.
Coraz mniej obchodzi mnie, kim jest. Przecież ona nawet nie jest naprawdę. Tak
samo jak ja, czy Maria, czy wreszcie moja tęsknota. Ona też nie istnieje.
– Obiecałem, że przyjdę i
jestem.
– Dotrzymać słowa – głos jak zwykle wywołuje ciarki na moim karku. Aż
dziwne, że ty się nie wzdrygasz. – Przyjść
jutro?
– Nie, raczej nie. Wygląda
na to, że nie będę wychodził z domu przez długi czas.
– Depresja?
– Żałoba. Jeśli chcesz,
znajdę ci kogoś, kto będzie przynosił ci kremówki. Może Słomkę Umm... – po
przeciągłym, przeciwstawnym muczeniu, daję za wygraną. – Albo takiego Wbiegaowa
Wmieszona Wkieszona. Fajny gość, mówię ci. Rosyjski biegacz olimpij... –
zawieszam głos, bo nagle tuż przede mną prozaiczny pył unosi się z betonu i
zaczyna formować w nieregularną bryłę. Mrugam kilkukrotnie, obserwując te dziwy
z niedowierzaniem, kiedy nagle bryle wyrastają długie nogi i ręce, a na końcu
głowa z podłużną twarzą, zwieńczona łysiną. Przede mną staje biegacz Wbiegaow,
ubrany w przepocony strój sportowy i, o dziwo, fartuch kucharski.
– Gotowy do karmienia
lisiego kłamczuszka – mówi olimpijczyk z radosnym uśmiechem.
– Dziękować.
* * *
Nie rozumiem, dlaczego tak
ma być.
Zupełnie nic z tego nie
rozumiem, mam nadzieję, że ty mi powiesz, o co w tym wszystkim chodzi. Nagle
zaczęły dziać się bardzo dziwne rzeczy. Wiedziałem, że po odejściu Marii, nic
nie będzie już takie samo, ale nie sądziłem, że cały mój nieprawdziwy świat
stanie na głowie. Przestań patrzeć na mnie z takim politowaniem. Wyobraź sobie,
że budząc się w samo południe, za oknem zastajesz ciemną noc, a kiedy
przewracasz się na chodniku, ten skarży ci się, że na niego lecisz. Na koniec
jeszcze pomyśl, jaka byłaby twoja reakcja, gdyby tuż przed tobą zmaterializował
się ktoś, kto nie istnieje nawet bardziej niż bohater z książki, którą czytasz.
Jesteśmy tu teraz tylko ty i
ja. Chociaż ja jestem tak tylko w jakiejś nieistniejącej, ułamkowej części w
porównaniu do ciebie. Boję się wyjść z domu, pewnie po części dlatego, że nie
wiem, co jeszcze może mi się dziś przytrafić, a po części dlatego, że ja chyba
jednak nie lubię, gdy rzeczywistość mnie zaskakuje. Od zawsze marzyłem o tym,
by wyrwać się ze schematów, tymczasem po cichu ciesząc się tym, jak
przewidywalny jest dla mnie prozaiczny świat.
Ale ty nie jesteś z tego
świata, jesteś jedną wielką niewiadomą z oczami jak owady i włosami pachnącymi
szamponem. Mimo to, chcę cię zachować. Może to egoistyczne i bezczelne, ale czy
możesz zostać ze mną? Boję się, kiedy nie czuję twojej obecności. Tak dużo
treści wnosisz w moje życie, że gdy odejdziesz, zniknę kompletnie i zapomnę, że
w ogóle kiedyś tu byłem.
Znowu pukanie do drzwi. To
Wbiegaow kładzie mi kolejną porcję pączków pod drzwiami, w nadziei, że ją zjem.
Przecież nawet nie muszę jeść. Czemu przejmuje się mną, podczas kiedy powinien
zastanawiać się nad tym, skąd się wziął. No bo... Skąd on się wziął?
Nie wytrzymam dłużej
mnożących się niewiadomych. Idę spać, a ty, proszę, zostań ze mną. Czuwaj przy
mnie, a ja, kto wie, może będę śnił o twoim głosie i teksturze twoich dłoni. O
tym, czy są zimne, czy ciepłe, o tym czy ich dotyk koi, czy rozognia.
* * *
Siedzę przy stole w kuchni.
To już miesiąc, odkąd nie wychodzę z mieszkania, ani do pracy, ani do cukierni,
ani nigdzie indziej. Wciąż się boję tego, co czeka na mnie na chodniku przed
budynkiem. Ciemność za oknem mnie przytłacza, już nie pamiętam, jak wyglądało
samo południe, nim przekształciło się karykaturalnie. Ale czuję, że ono ciągle
trwa.
Minął miesiąc i jeden dzień
od odejścia Marii. Już zupełnie nie pamiętam, jak wyglądała ani co mówiła. Nie
pamiętam jej głosu. Ostatnio odkryłem, że Maria pozostawiła po sobie głównie tę
niezręczną ciszę, która gnębiła nas latami. Całą moją świadomość wypełnia za to
twoja obecność. Gdyby nie ty, pewnie bym oszalał.
Znowu dobijają się do drzwi.
Tym razem to naukowcy-lekarze, którzy przyszli z nadzieją, że już nie żyję i
jestem tak interesujący, jak babcia Marysia.
– Jeszcze nie zdechłem, do
cholery! – krzyczę, a za drzwiami nagle wszystko się uspokaja. Po chwili
słychać już tylko szuranie wielu par stóp, kiedy lekarze powoli kierują się w
stronę schodów, by opuścić budynek. Zaciskam dłonie, bo ta cicha akceptacja
mojej egzystencji jest tylko kolejnym zawodem. Według nich powinienem umrzeć,
bo jeśli tak się nie stanie, będę tylko przeciętny, będę tylko kolejnym
nieistniejącym bohaterem, uwięzionym w prozaicznym świecie.
Zrywam się z miejsca i
otwieram okno, wyglądając na zewnątrz. Ciemne sylwetki lekarzy, ubranych w
ciemne, wełniane płaszcze i kaszkiety, rzucają cienie dzięki światłom
pobliskich latarni. Ze złością spluwam w dół, licząc że trafię w którąś z głów
niezasłoniętą kaszkietem. Nie widzę jednak czy mi się powodzi, bo jest tak
strasznie ciemno, a ja mieszkam na trzynastym piętrze.
– Cholerna noc, niech w samo
południe słońce będzie w zenicie!
Muszę przysłonić oczy
dłonią, bo nagle oślepia mnie rażące słońce, wyskakujące zza horyzontu jak
kauczukowa piłeczka. W pierwszej chwili zapiera mi dech i słyszę wyraźne
poruszenie na dole. Czuję, jak szybko bije mi serce, przyglądając się naukowcom
zadzierającym głowy i wymieniającym swoje „ochy” i „achy”. Spluwam drugi raz, a
ulepek śliny ląduje w oku prowadzącego badania. Sam krzywię się z obrzydzenia,
jednak nie omieszkam dodać:
– Ktoś jeszcze chce trochę
mojego DNA?! – Gdy wszystkie pary oczu wbijają się we mnie, chowam się do
wnętrza mieszkania, zatrzaskując okno. Znowu wpatruję się wprost w słońce, nie
wierząc, że znowu tu jest. W samo południe. Tak, jak to było, zanim odeszła
Maria. Czuję radość, bo mój nieprawdziwy, prozaiczny świat, znowu przypomina
ten, który zapamiętałem. Niepokój wzbudza tylko stopniowe łączenie wszystkich
faktów w mojej głowie.
– Ma być noc. – Słońce na
powrót chowa się za horyzontem, a z miasta dochodzą mnie odgłosy paniki.
– Ma być dzień. – Słońce
znowu praży w zenicie.
– Noc. – Ciemność.
– Dzień. – Jasność.
To nienaturalne, to
wynaturzenie, ale chyba rozumiem. Muszę stąd wyjść, przepraszam. Chyba już
wszystko wiem!
Wybiegam z mieszkania i już
wkrótce mijam znane mi ulice. Zostawiam w tyle niezręczną ciszę Marii, cukiernię
z płotem, spomiędzy szczeliny którego wystaje lisi nos, Wbiegaowa Wmieszona
Wkieszona, który na mój widok uśmiecha się wesoło i macha zawzięcie długim ramieniem,
lupę, którą kiedyś nazywałem pracą, Słomkę Umm... która jak zwykle wykonuje
gwiazdy na trawniku i na samym końcu nawet beton, w który wcierałem twarz, a
który okazał się zupełnym bucem.
Staję przy ostatnim budynku
w mieście, przy małym, wiejskim domku babci Marysi i przez chwilę wpatruję się
w złociste chryzantemy wyrastające przy ogrodzeniu, a tak wysokie, że
przypominają bardziej słoneczniki. Ostatecznie jednak odwracam się w kierunku
horyzontu, który majaczy gdzieś na samym końcu pustkowia, rozciągającego się
kilometrami i wypełnionego gorącym od słońca, prozaicznym pyłem. Zerkam na
ciebie, starając się zapamiętać twoje oczy, nos, usta. Obiecuję, że ciebie
nigdy nie zapomnę.
Jednak w tę podróż muszę
udać się sam. Nie martw się, spotkasz mnie jeszcze nie jeden raz. Będę zawsze
tam, gdzie prozaiczny pył formuje się w słowo. Mogę przyjmować różne postaci,
ale wierzę, że ty, po spędzeniu ze mną tych paru chwil, rozpoznasz mnie w
każdym jednym dziele. Zawsze będę gotów, by opowiedzieć ci nową historię tylko
po to, by zobaczyć żywotne ogniki ekscytacji w twoich owadzich tęczówkach. W
końcu jestem narratorem. Narratorem, który z jakiś niewyjaśnionych powodów się
w tobie zakochał.
Zamykam oczy, widząc pod
powiekami twoją twarz i robię krok za prozaiczny margines.
Gdyby Maria tu była,
widziałaby, jak rozlatuję się w miliony białych kruków.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz