wyzwanie:
7 grudnia
1998
–
A ty? – Zimny, grudniowy poranek, dziewiąta. Pajacyk stoi przy moim biurku,
wyciągając ku mnie rączkę. Widzę, że coś w niej trzyma, więc patrzę, choć nie
jestem zbyt zainteresowany. – Co zrobiłbyś z popsutą zabawką?
–
Dlaczego? – jego zbolała mina nie jest w stanie wzbudzić we mnie litości.
–
Bo jest wadliwa. Czemu miałbym ją trzymać?
–
Z sentymentu.
Śmieję
się szyderczo.
–
Sentyment jest dla bab, dzieciaku.
–
Sam jesteś baba i dzieciak. Sentyment sprawia, że ludzie są ludźmi, a nie
potworami, jak ty.
Odwraca
się na pięcie i siada na swoim łóżku, naburmuszony, a ja wznoszę oczy ku niebu
i obiecuję – sobie i wszystkiemu, co tam na górze – że jeszcze zrobię z tego
naiwnego dzieciaka ludzi.
1999
Ten
sam pokój, siódmy grudnia, szesnasta.
–
Przyznaj się, smarkaczu.
–
Nie tknąłem twoich lodów. A jeśli ty tkniesz mnie, wszystko powiem mamie.
–
Kabel.
–
Tyran.
–
Pora zacząć się przyzwyczajać, braciszku.
2000
–
Idź sobie. Nie chcę cię tutaj.
Grudzień,
założenia protezy próba dwudziesta trzecia.
–
Powoli, dzieciaku. Początki zawsze są trudne, nie szarżuj.
Pełen
irytacji jęk poprzedzony hukiem. Sztuczna noga po raz kolejny wypada Pajacykowi
z rąk. Podnoszę ją i zbliżam się do brata, ale on mnie odpycha, z dziecięcą
zawziętością wymalowaną prostą linią na jego zaciśniętych ustach.
–
Powiedziałem, żebyś sobie poszedł!
Niewzruszony
jego protestami, kucam przy nim. Marudzi i wierci się przez chwilę, ale
niedługo rezygnuje – wie, że ze mną nie wygra. Kiedy kończę kombinować z
mocowaniami, wstaję i odchodzę do swojego biurka.
–
Nigdzie się nie wybieram.
Sam
nie wiem, czy mu coś obiecuję, czy grożę.
2001
–
Pamiętasz ten atak? – głos Pajacyka rozlega się nagle w środku nocy, siódmego,
a chyba nawet ósmego grudnia.
Wzdycham,
bo już prawie udało mi się zasnąć, ale pozwalam wciągnąć się w rozmowę:
–
Jaki znowu atak?
–
No, ten z września, w Ameryce.
–
World Trade Center? – pytam, wpatrując się w sufit. – To było trzy miesiące
temu, kretynie, jasne, że pamiętam.
–
Wiesz, jestem trochę jak one.
–
Jakie „one”?
–
Te wieże. Wyobraź sobie tylko: stoi ten symbol siły i potęgi, dwie wieże –
dumne, majestatyczne, podziwiane przez cały świat. I nikt nie podejrzewa, że
kiedyś, pewnego rozkosznie zwyczajnego, niczym się niewyróżniającego dnia,
potęga może lec w gruzach, zabierając z sobą dziesiątki istnień.
–
I to ma opisywać ciebie?
–
To jestem ja. – Czuję na sobie jego wzrok. Opiera się na łokciu i wpatruje we
mnie, a widoczna w tych dziecięcych oczach, bezdenna pustka przeraża mnie
bardziej niż wszystko, co do tej pory powiedział. – Nagle i nieoczekiwanie moje
życie się skończyło, obciążając tym końcem wszystkich wokół.
Chcę
coś mu powiedzieć, jakoś go pocieszyć, naprawdę chcę. Ale boję się.
Boję
się pustki.
–
Głupoty gadasz – burczę wymijająco. – Śpij już, jutro trudny dzień.
Wiem,
że tej nocy żaden z nas już nie zaśnie.
2002
–
Jestem popsuty.
Siódmy
grudnia, dziesiąta rano. Przerywam miarowe stukanie w klawiaturę i podnoszę
głowę. Pajacyk siedzi na krawędzi łóżka, wpatrując się w czubek swojego buta.
–
Co ty wygadujesz? – pytam, choć jak tak na niego patrzę, to nie jestem nawet
pewien, czy w ogóle coś powiedział.
–
Jestem wadliwy. Nie powinienem istnieć.
Tym
razem zrywam się z krzesła i prawie podbiegam do łóżka, na którym siedzi.
–
Posłuchaj mnie, ty głupi, głupi dzieciaku – mówię i chwytam go za ramiona,
próbuję wyrwać z otchłani, uratować przed utonięciem samotnie w ciemności. –
Nigdy więcej nie mów czegoś takiego. Jeśli kiedykolwiek choćby tak pomyślisz,
dowiem się o tym, przysięgam. I skopię ci tyłek tak, że naprawdę będziesz
popsuty. Rozumiesz mnie?
Pajacyk
patrzy na mnie wielkimi, błyszczącymi oczami. Kiwa głową, pociągając głośno
nosem, a jest przy tym tak żałosny i żałośnie uroczy zarazem, że obejmuję go i
przyciskam mocno do siebie. Po chwili poddaje się i uwiesza na mnie całym
ciężarem.
Bezradny.
Jak
szmaciana lalka.
1998
– A ty? – Zimny, grudniowy poranek, dziewiąta.
– Co zrobiłbyś z popsutą zabawką?
Pozbawiony
nogi pajacyk w dłoni mojego braciszka patrzy na mnie rozpaczliwie, niemal
błagalnie.
–
Pozbyłbym się jej. Na dobre.
Skłamałem.
Smutne bardzo :CCC ale to ten rodzaj dobrego smutku co troche przywraca wiare w czlowieka.
OdpowiedzUsuńPrzemawia do głębi serca. Brak słów.
OdpowiedzUsuńBiedny pajacyk. Chociaż ja myślę, że główny bohater wygrzebał później pajacyka ze śmietnika i ukrył go gdzieś, żeby pajacykowi nie było smutno. Mnie zawsze było żal zepsutych rzeczy. Obojętnie czy były to zabawki, czy normalne przedmioty codziennego użytku. Chyba tylko szklanek i talerzy nigdy nie było mi żal. To chyba dość podłe z mojej strony.
OdpowiedzUsuńPiracie, lubię twoje teksty, bo obnażasz w nich to swoje ciepłe serduszko.