wyzwanie: satiacja
semantyczna, dywanik perski, makaronizacja
Siedzę na ziemi i patrzę przed siebie.
Wydaje mi się, że wpadłem w jakąś
pętlę czasową. Wszystkie elementy układanki, zaczynając od ludzi spotykanych na
ulicy, a kończąc na ilości fusów, które wypływają na powierzchnię herbaty –
wszystkie te rzeczy od zarania dziejów są takie same. Jakaś Siła Wyższa
odtwarza po wielokroć te same dni, skazując mnie na krążenie po tych samych
miejscach, rozmawianie z tymi samymi ludźmi i myślenie o tym samym. Ktoś musi
się świetnie bawić, obserwując jak miotam się w rutynie, jak jakiś chomik
biegnący po karuzeli.
Utknąłem w tym paradoksie już dawno.
Dokładnie w momencie, w którym zacząłem zauważać, że choć kartki w kalendarzu
są codziennie inne, włosy mi rosną, a ubrania z dnia na dzień maleją, to nic nie
ulega zmianie. Wydawało mi się, że cały świat powoli i nieubłaganie tracił sens. Ale i tak nie mogłem nic z
tym zrobić. Pozostało mi czekać, aż samo się coś zmieni.
I nagle zjawiłaś się Ty. Spośród
wszystkich elementów w moim Wszechświecie, które się powtarzały, Ty byłaś
niepowtarzalna. Bez względu na to, jak wiele rzeczy w moim życiu było takich
samych, Ty za każdym razem zaskakiwałaś mnie czymś nowym.
Byłaś nieustanną zmianą.
A pewnego dnia po prostu mnie
zostawiłaś.
Staliśmy wtedy na skrzyżowaniu ulicy
Przegranych z Martwą i byłem pewien, że Ten Dzień został zaplanowany. Spośród
wszystkich chwil, jakie razem przeżyliśmy zupełnie przypadkiem, ten akurat
moment był naszym przeznaczeniem. Nawet nazwy ulic się zgadzały, choć czułem
się bardziej przegrany i martwy niż Ty kiedykolwiek mogłaś się poczuć. Mimo
wszystko.
Tego Dnia powiedziałaś mi, że mnie
zostawiasz, bo to już nie ma sensu –
dla podkreślenia tych słów oddałaś mi pierścionek zaręczynowy oraz klucze do
mieszkania, odwróciłaś się na pięcie i odmaszerowałaś w przeciwną stronę.
Niecałe cztery sekundy później wjechał w Ciebie samochód.
Udaję, że nie zdążyłaś powiedzieć, że
zrywamy – jedynym świadkiem Twoich słów byłem ja sam, więc tylko ja znałem
prawdę. Na pewien czas zostałem kreatorem rzeczywistości – kłamstwo, które
powtarzałem tysiące razy wszystkim, powoli zaczynało stawać się prawdą. Tym
sposobem wszyscy myśleli, że kiedy samochód rozgniatał Cię o ścianę, nadal
byliśmy razem. Nie byliśmy. Brakowało czterech sekund, żebym nie musiał
wszystkich oszukiwać.
Od Tego Dnia musiałem się widywać z
Twoimi znajomymi, którzy, chcąc nie chcąc, stali się bardziej moi niż Twoi. Dotąd nie wiem, czy nienawidziłaś bardziej ich, skoro
postanowiłaś ich zostawić, czy mnie, skoro skazałaś moją osobę na ich obecność.
Wszyscy z nich byli, i są nadal, okropni. Chyba kiedyś znosiłem ich tylko ze
względu na Ciebie, ale teraz nie znoszę ich w ogóle.
– Napijesz się z nami? – pyta jeden z
nich, jakiś gość z Twojego biura, mijając mnie w drzwiach. Ledwo co przeciskam
się przez szczelinę między jego ogromnym brzuchem a framugą, ale mimo to
rozciągam usta w sztucznym uśmiechu i przystaję na propozycję.
Okej, przyznaję się bez bicia – nadal
trzymam się z Twoimi znajomymi. Ale nie myśl, że to przez to, że są fajni, bo
nie są – są za to jedną z dwóch pamiątek
po Tobie. Tych pierwszych zakazałaś mi używać, wręcz rozkazałaś wyrzucić mi
wszystkie Twoje rzeczy na wypadek, gdyby coś się z Tobą stało. I stało się. Ale
ich nie wyrzuciłem. Zostawiłem je dokładnie tak, jak Ty Tego Dnia.
Tak jak przedmioty, których używałaś
są nośnikami historii o Tobie, tak Twoi znajomi niczym się od nich nie różnią.
Żaden z Twoich głupich kolegów z biura ani koleżanek z liceum nie jest wart
nawet odrobiny mojej uwagi. Można powiedzieć, że robię im zaszczyt, rozmawiając
z nimi o Tobie.
– To mówisz, że gdzie ją poznałeś? –
dopijam piwo do końca i odstawiam szklankę na blat. Próbuję zachowywać się
normalnie, udając, że to pytanie wcale nie brzmi dziwnie, ot, przyjacielska
rozmowa o wspólnym znajomym, który nie żyje już od dobrych dwóch lat.
– Kogo? – strużka alkoholu spływa mu,
jakkolwiek się nazywa, po brodzie i mimo mojego odruchu wymiotnego, uprzejmie
przypominam, że mówimy o Tobie. – Ach, ona. Znaliśmy się już w liceum,
chodziliśmy na te same korepetycje z łaciny, była naprawdę…
Przestaję słuchać. Znam tę historię.
Gdy nie rusza już ustami uznaję, że
przestał opowiadać, więc zadaję jeszcze kilka pytań, ale nie mówi nic nowego.
To chyba wszystkie wspomnienia, jakie da się z niego wyciągnąć.
Mija trochę czasu. Znowu jestem w
domu. Znowu siedzę na ziemi i znowu patrzę przed siebie. Stałem się bezczelnym
i nieczułym człowiekiem po Twojej śmierci, ale nie, nie przez Ciebie, nie
próbuj się obwiniać. Nigdy tego nie robiłaś, więc teraz też nie rób. To moja
wina, że stałem się wampirem wspomnień.
Łał, właśnie zdałem sobie sprawę, jak
żałośnie to brzmi.
Ale to prawda. Żywię się historiami o
Tobie, czerpię energię z przebywania wokół przedmiotów, których używałaś,
wysysam z ludzi wszystko, co mogłoby mnie do Ciebie choć trochę jeszcze
przybliżyć. Poznać Cię lepiej. Dowiedzieć się wszystkiego, przez co byłaś taka,
jaka byłaś i co spowodowało, że stałaś się dla mnie ważniejsza od
jakiegokolwiek innego człowieka.
Ale cofnijmy się jeszcze wcześniej.
Poznałem Cię w piątej klasie
podstawówki. Oczywiście „znałem Cię” jeszcze wcześniej, w końcu chodziliśmy do
tej samej klasy już pewien czas, ale nigdy mnie nie interesowałaś. Ja Ciebie
też nie za bardzo. W ogóle byliśmy dość mało interesującymi ludźmi. Bez obrazy.
– Masz cały sweter w kredzie –
chciałem strzepnąć Ci biały proszek z rękawów, ale powiedziałaś, żebym Cię nie
dotykał, bo mi odgryziesz rękę.
Potem poszłaś z powrotem pod tablicę,
gdzie robiłaś większość zadań, na które reszta klasy była za głupia. Nie
rozmawialiśmy przez następny miesiąc, bo od Tego Dnia siedziałem w ostatniej
ławce. Bałem się, że naprawdę odgryziesz mi rękę. Nigdy nie powiedziałaś mi,
czy żartowałaś, czy nie.
Ale wyczuwałem, że jesteś kimś więcej
niż elementem powtarzającej się układanki. W kalendarzu zaznaczyłem Ten Dzień
(tak nazywałem doby, które różniły się od innych) na czerwono i podpisałem
Twoim imieniem, bo byłaś zmianą. A zmiany w pętlach czasowych są raczej
niepowtarzalne.
To nie był udany początek, ale
spodziewałem się tego. Początki nigdy nie są łatwe, szczególnie gdy jesteś już
cztery lata w jednej klasie i nie znasz większości ludzi, bo przegapiłeś
zajęcia z integracji, bo miałeś ospę, po której wyglądałeś jakbyś wyszedł spod kosiarki.
Powiedziałaś mi to następnego dnia i nie odebrałem tego jako obelgi tylko
dlatego, że dołączyłaś do tego naukowy żargon, zamieniając uszczypliwy
komentarz w radę od profesjonalisty.
– Ale wiesz, lepiej mieć ospę teraz
niż później – miałaś dość dobre oceny, w każdym razie lepsze od moich, więc
wierzyłem w każde Twoje słowo. – Bo in
spe mógłbyś mieć ospę podczas ciąży, a wtedy dziecko mogłoby mieć jakieś
choroby mózgu. Czytałam o tym.
– Nie planuję mieć dziecka przez
następne pięćdziesiąt lat – powiedziałem pięćdziesiąt, bo nie byłem pewien czy
chłopcy w ogóle mogą mieć dzieci, a nie chciałem się wymądrzać. Pięćdziesiąt
lat wydawało się odpowiednio długim okresem, by to sprawdzić. Musiałem też
sprawdzić, czym jest „in spe”, bo byłem przekonany, że miało to jakiś związek z
inspekcją, ale z Tobą nic nie było pewne. Ale o tym przypomnę Ci później.
Była to nasza druga rozmowa. Trzecia i
czwarta nadal wydawały się dziwne, gadaliśmy głównie o Twoim kocie Franku, a
potem o Gwiezdnych Wojnach, ale piąta
i każda następna konwersacja (aż do cztery tysiące pięćset dwudziestej drugiej)
przychodziły nam już łatwo. Nie były wymuszone przez nauczycieli czy
konieczność siedzenia razem w ławce.
– Jak wracasz do domu? – to była już
szósta klasa, dwa lata naszej prawdziwej znajomości, nie tej pozornej z
początku roku, więc uznałem, że mogę spytać. Zawsze wracałem samochodem z tatą,
przez co nie widziałem nawet jak wychodziłaś ze szkoły. Wiele rzeczy w Tobie
było jeszcze zupełną zagadką, a ja postanowiłem powoli ją rozwiązywać.
– Per
pedes – uśmiechnęłaś się wtedy, bo wiedziałaś, że nie wiem, co to znaczy.
Nigdy się jeszcze nie uśmiechałaś, więc to był jakiś przełom. To był następny
Ten Dzień.
Okazało się, że mieszkasz całkiem
niedaleko szkoły, w przeciwieństwie do mnie. Raz nawet nie było ostatniej
lekcji, więc zanim mój tata przyjechał, zdążyłaś namówić mnie na pójście do
Ciebie. Twój dom był dziwny. Wszystkie cudze domy były w jakiś sposób
fascynujące, każda rzecz wydawała się jakoś wyjątkowa – oddychało się nowym
powietrzem, zaburzało dotychczasowy spokój i prywatność, wszystko było jakieś
inne. Twój dom taki nie był. Twój dom był normalny, czułem się w nim jak u
siebie, mimo że nic nie wyglądało tak samo.
– Mój tata lubi podróżować –
powiedziałaś, gdy zahaczyłem butem o dywanik z jakimiś dziwnymi wzorami. Nie
zauważyłem go, bo cały pokój wypełniony był najróżniejszymi przedmiotami,
zaczynając od świeczek wyższych ode mnie, a kończąc na papierowych figurkach
wielkości mojego paznokcia. Były dosłownie wszędzie – zwisały z sufitu,
wystawały ze ścian, oblegały podłogę. Trudno było w tym twórczym bałaganie zauważyć jakikolwiek dywan. – Powąchaj
– usiadłaś i przyłożyłaś twarz do ziemi. Zrobiłem to samo.
– Śmierdzi.
– To Persja.
– Nie zmienia faktu, że śmierdzi.
– Ale przygodą, niezwykłością i
nieznanym.
– Pachniesz tak samo.
Teraz wiesz, że nie o to mi chodziło.
Wtedy nie wiedziałaś.
To był pierwszy raz, jak się biliśmy.
Podbiłaś mi oko i wykręciłaś rękę, ale należało mi się. Potem już nie
pozwalałem sobie na takie dwuznaczności w przekazie. Już dzień później
wytłumaczyłem ci, że pachniałaś tajemnicą – przygodą, nieznanym i niezwykłością
w jednym. Co do moich pierwszych ran wojennych – mamie zeznałem, że
przewróciłem się na schodach, bo jestem fajtłapą i nieudacznikiem. Nie dziwię
się, że uwierzyła.
Myślę o tym, gdy jakimś sposobem znowu
siedzę na ziemi i patrzę przed siebie.
– Nie płacę ci za siedzenie.
Przez chwilę myślę, że słyszę Ciebie,
ale nie, to tylko szefowa działu. Odwracam się do niej, obrzucam zmęczonym
spojrzeniem. Powinna mnie za to wyrzucić, ale ona tylko krzyżuje ręce na piersi
i niecierpliwie stuka w ziemię czubkiem buta. Też tak robiłaś.
– Co ty robisz na podłodze?
– Zbieram kartki, spadły mi.
– Nie ma tu żadnych kartek.
– Bo już je pozbierałem.
Balansuję na granicy wylania z pracy.
To chyba najlepsza rozrywka, jaką mogę mieć po Twojej śmierci – nie znalazłem
nic bardziej niepewnego i bardziej ekscytującego od życia z Tobą. Twoja śmierć
była szczytem emocjonalnym, jaki mogłem osiągnąć. W porównaniu z nią ospa
podczas ciąży, dźgnięcie nożem czy kradzież samochodu to nic. Po prostu mało co mnie już rusza. Nie ma nic tak ważnego, co mógłbym stracić, żeby stoczyć
się jeszcze niżej.
Pewnie dlatego, że to już dno.
– Sama się dziwię, że jeszcze cię nie
wywaliłam – mówi.
– Też się dziwię – prawie udaje mi się
uśmiechnąć, bo stąpam po naprawdę cienkim lodzie. Nie wiem, co jest bardziej
niestabilne – ja czy moja posada.
Zapada cisza, patrzymy na siebie przez
chwilę. Szefowa powoli kręci głową.
– Jesteś wrakiem człowieka – mówi.
Potem mówi coś jeszcze, coś w stylu „nie potrzebujemy takich w firmie, zbieraj
swoje rzeczy i idź do domu”, ale sam nie jestem pewien, czy dobrze usłyszałem i
w sumie mało mnie to obchodzi.
Dopiero teraz zauważam jej brązowe
włosy i blade policzki. Przypomina mi Ciebie. Mogłaby być Twoją następną
wersją.
Gdy zacząłem kolekcjonować historie o
Tobie, zauważałem Twoje cechy we wszystkich osobach, które znałaś. Mogłem
obserwować Twoje charakterystyczne odgarnianie włosów za ucho u Twojej siostry,
nucenie Twojej ulubionej melodii u najbliższej koleżanki. Nawet ten gościu z
biura, z którym piłem piwo kilka dni temu, podał barmanowi banknot trzymając go
środkowym i wskazującym palcem, tak zupełnie jak Ty. To niemożliwe, by był to
przypadek. Tak, wiem, że wszyscy robią to nieświadomie, ale to przez to, że
odcisnęłaś na nich swoje piętno. Każdy z nich nosi w sobie coś z Ciebie.
Niektórzy nawet więcej, niż inni.
Szefowa działu wygląda, zachowuje się, a nawet mówi jak Ty. Wprawdzie „wrak
człowieka” nie był określeniem, dzięki któremu Cię zapamiętałem, ale trudno
było je zapomnieć.
To była nasza pierwsza kłótnia. Ponoć
te pierwsze pamięta się najlepiej, ale ja sukcesywnie wymazywałem te
wspomnienia z pamięci. To i tak była moja wina, więc nie było powodu, żebyś tak
gorzko mi się kojarzyła. Przysiągłem sobie, że nigdy więcej się z Tobą nie
pokłócę. Miałaś swoje problemy na głowie, a ja tylko Ci tworzyłem następne. W
zasadzie, w pewnych momentach nie byłem niczym więcej niż
osiemdziesięciokilogramową kupą problemów.
Ale cofnijmy się jeszcze wcześniej,
gdy nie miałem nawet trzech kilogramów.
Chyba nigdy Ci o tym nie mówiłem, ale
byłem wpadką, porażką moich rodziców na płaszczyźnie przewidywania kolei rzeczy
i ostrożności w podejmowaniu decyzji, których ostatecznie zabrakło im w pewien
letni wieczór. Moje pojawienie się w brzuchu matki było równie niespodziewane, jak
z niego wyjście – urodziłem się za wcześnie, irytując tym naczelnego lekarza,
ojca, który pierwszy raz od roku nie miał nocnej zmiany, oraz moją matkę, która
w momencie odejścia wód kończyła właśnie rozwiązywać krzyżówkę. Gdyby nie ja,
może udałoby się jej wygrać telewizor.
To bardzo nudna opowieść, niewnosząca
zupełnie nic do naszej wspólnej historii, ale chciałem i chcę nadal, żebyś
wiedziała o mnie jak najwięcej, żebyś mogła być świadkiem mojego istnienia i
żebyś w odpowiednim momencie wstała i powiedziała z dumą: „Tak, znałam tego
człowieka. Może bił się słabo, a całował jeszcze gorzej, ale wiedział dosłownie
wszystko o Gwiezdnych Wojnach i nie
wymieniłabym go na kogokolwiek innego”.
Oczywiście, nie jesteś już w stanie
tego powiedzieć. Nie byłabyś w stanie też Tamtego Dnia, w którym powiedziałaś,
że mnie zostawiasz, ale nie dlatego, że nie podpisałabyś się pod tymi słowami –
nadal wiedziałaś, że źle się biję i całuję, wiedziałaś też, że byłem chodzącą
encyklopedią Gwiezdnych Wojen, tak
jak ty łaciny, i nadal nie chciałabyś mnie wymienić.
Nie powiedziałabyś tego Tamtego Dnia
tylko dlatego, że zderzak jakiegoś cholernego Jeepa zgniótł ci płuca.
Siedzę na ziemi i patrzę przed siebie,
wprost na ścianę z kalendarzem. Już nie walczę z pętlą czasową, nie próbuję nic
zmieniać. Nie mogę zmieniać, nie bez Ciebie. Ostatnim Tym Dniem, dniem, w
którym zaszła jakaś zmiana, był dzień, w którym umarłaś. Potem już wszystko
było takie samo – powtarzalne. Tylko Ty w całym moim życiu robiłaś różnicę.
Nie wiem, czy to było bardziej
idiotyczne, czy bardziej żałosne, ale chyba nie chcę wiedzieć. To wszystko
brzmi tak głupio, kiedy próbuję ubrać to w słowa, że chyba nazwałabyś mnie w
myślach już tysiąc razy stultus, gdybyś
tylko mogła. Ale nie możesz. Bo jesteś martwa. I chyba czas Ci przypomnieć, jak
to się stało.
Pamiętam Ten Dzień idealnie.
Odtwarzałem go w głowie miliony razy, za każdym następnym sobie coś
przypominając, dodając jakiś kolejny element do układanki. Miałaś na sobie
czarną koszulkę z logiem z płyty Pink
Floyd, tej takiej z pryzmatem i tęczą, czarny sweter, jeansy i trampki, na
dziewięćdziesiąt procent zielone. Wyszliśmy z kawiarni, ja z podwójnym
cappuccino, a Ty z karmelowym café latte, rozmawiając o historii
średniowiecznej, bo niedługo miałaś mieć z niej sprawdzian, więc przeczytałaś
masę książek. Dokładnie pięć, a szóstą z rozpędu.
– Jak można przeczytać
trzystustronicowy tom o średniowiecznych mnichach z rozpędu? – roześmiałem się,
upijając trochę kawy. Pomyślałem wtedy, że mogłem wziąć cukier, ale nie
chciałem już wracać, bo mówiłaś, że w środku jest gorąco.
– Ej, nie zrobiłam tego specjalnie. Po
prostu przeczytałam też te poprzednie i nie wiedziałam, co mam ze sobą zrobić –
niemal wylałaś swoją kawę, gestykulując. – Żadna inna czynność nie miała sensu,
wiesz? Czułam się, jakby jedynym celem mojego istnienia było czytanie, więc
robiłam to tak długo, aż powieki piekły mnie, kiedy zamykałam oczy.
– Mrugałaś w ogóle? – wyszliśmy zza
zakrętu i skierowaliśmy się w dół ulicy Martwej, idąc w stronę alei
Przegranych. Zawsze, przechodząc tą drogą, mówiłaś: requiescat in pace – to był Twój taki mały rytuał, który zrobiłaś
sobie, widząc, ile ja takich mam. Cieszyło mnie, że z czasem Ty też zaczynałaś
nasiąkać moimi cechami i może nie byłaś już taka spontaniczna jak kiedyś, ale
wcale mi to nie przeszkadzało. To od Ciebie nauczyłem się, że zmiany są dobre.
– Tak, raz na piętnaście stron –
uśmiechnęłaś się i oblizałaś wieczko, bo, tak jak przewidziałem, wylałaś połowę
swojej kawy, machając ręką. Zaproponowałem ci moją, ale pokręciłaś głową i
zaczęłaś pić. – Requiescat in pace. Ej,
chcę gdzieś pojechać. Gdzieś w góry może.
Teraz zastanawiam się, czy to
przypadkiem nie ten moment rozpoczął całą serię wydarzeń, które zaistniały
przez następne pięć minut. Powiedziałem, że mogę spróbować zaplanować jakąś
wycieczkę, ale nie wiem czy to ma sens.
Spytałaś dlaczego. Odpowiedziałem, że oboje nie mamy urlopu w najbliższym
czasie. Zaproponowałaś weekend. Stwierdziłem, że raczej wolisz się pouczyć do
testów niż rozbijać sobie kolana o kamienie. I wtedy smutno przyznałaś mi
rację.
Dokładnie siedemnaście sekund później
się zaczęło. Ponoć zawsze, jak coś ma się zdarzyć, to atmosfera gęstnieje,
chmury przysłaniają słońce, dla dodania dramatyzmu strzela jakiś piorun w
oddali czy coś. A tu nic. Twoje pytanie też nie zapowiadało burzy.
– Ile razy byliśmy w tamtej kawiarni?
– Jesteśmy w niej codziennie od –
kalkulowałem w myślach – pięciu miesięcy. O, może nam wyrobią jakąś kartę
stałego klienta? Jutro mogę o to zapytać, jeśli chcesz.
– A ile razy szliśmy tą ulicą? – za
drugim pytaniem uznałem to za jakąś grę, bo kiedyś już tak robiłaś. Miałaś
tendencję do zapamiętywania wszystkiego, ale statystki były moją specjalnością,
więc pytania zaczynające się od „ile razy” nie były niczym innym, jak zaczęciem
następnego konkursu.
– Około sześciuset. Do pracy i z
powrotem, a w weekendy rano w obie strony po kawę i ewentualnie, jeśli
zostajemy zaproszeni gdzieś, to…
– A więc jednak – przerwałaś mi,
uśmiechając się gorzko – satiacja semantyczna.
Okej, muszę przyznać, że zupełnie nie
zwróciłem uwagi na to, co wtedy mówiłaś. Kontynuowałem kalkulacje we własnych
myślach, bo zależało mi na udzieleniu Ci odpowiedzi na poprzednie pytanie.
Szybko zauważyłaś, że Cię nie słucham, więc zatrzymałaś się w miejscu, kilka
metrów od skrzyżowania i złapałaś mnie za ramiona.
– Satiacja semantyczna – powtórzyłaś.
– Okej – powiedziałem. – Co to?
– To ten moment, gdy musisz powiedzieć
komuś, kogo bardzo kochasz, że go zostawiasz i wyjeżdżasz natychmiast w losowe
miejsce, bo nie jesteś w stanie znieść rutyny, w jaką zamieniło się twoje
życie, które właśnie przez nią straciło sens.
Byłem na dziewięćdziesiąt procent
pewien, że to nie oznacza właśnie tego.
Dość szybko połączyłem fakty.
– Czyli ze mną zrywasz.
– Tak. Nie. Nie wiem – zmieniałaś
zdanie szybciej niż mi biło serce, a i tak wtedy jeszcze funkcjonowało
normalnie, bo nie ogarniałem za bardzo, co się dzieje. Ty też chyba nie, bo
sama gubiłaś się w tym, co mówiłaś. – Muszę się odciąć od tej powtarzalności,
bo wszystko zupełnie straci swój sens. Nie chcę, ale… Nie. Chcę. Chcę wyjechać
– wyjęłaś klucze z torby i włożyłaś w moją otwartą dłoń. Nawet nie zawahałaś
się, oddając mi także po chwili pierścionek. – Nie chcę planować, chcę robić,
co chcę, a verbis ad verbera! –zawołałaś,
niemal skacząc z podekscytowania. – Wyjeżdżam. Wyjeżdżam na niezwykłą przygodę
w nieznane w trybie natychmiastowym i nie wiem, czy i kiedy wrócę.
Czas trochę dla mnie zwolnił.
Patrzyłem w Twoje zielone, rozradowane oczy i nie wiedziałem, czy powinienem
cieszyć się razem z Tobą, czy płakać. W każdym razie musiałem coś powiedzieć.
– Przyślij mi pocztówkę – tylko to mi
przyszło do głowy. – Bo dywan z Persji już mam.
Roześmiałaś się wtedy, rozgniatając
resztki mojego serca zielonym trampkiem. Dla Ciebie rozstanie oznaczało
upragnioną wolność, dla mnie zburzenie świata, który budowałem przez dłuższy
czas. Mimo tego uśmiechnąłem się na myśl, jaka musiałaś być wtedy szczęśliwa.
– Wyrzuć moje rzeczy, nie będą mi już
potrzebne – odsunęłaś się o krok, jedną stopą wchodząc na jezdnię. Spojrzałaś
na mnie z takim smutkiem i czułością, że przez chwilę byłem pewien, że jednak
zostaniesz.– Jeśli cię teraz pocałuję, to nigdy nie przestaniesz o mnie myśleć.
Może lepiej jak po prostu odejdę, co?
Cztery. Pokiwałem głową. Trzy.
Uśmiechnęłaś się. Dwa. Weszłaś na pasy. Jeden.
Resztę pamiętasz lepiej niż ja.
Ale cofnijmy się jeszcze raz.
Po zakończeniu podstawówki nasze drogi
się rozeszły, bo musiałaś rozwijać swój talent, a mi, trzynastoletniemu
półgłówkowi, który nie zdawał sobie jeszcze sprawy, jak ważna okażesz się w
jego życiu, niezbyt chciało się podążać za Tobą. Miałem własne marzenia –
chciałem wykładać o Gwiezdnych Wojnach na
jakimś uniwersytecie za masę kasy, chciałem zawodowo grać w piłkę nożną i być
testerem gier komputerowych. Twoje prawie najlepsze gimnazjum w kraju raczej
nie mogło mi tego zapewnić.
Siedzę na ziemi i patrzę przed siebie.
Nie wierzę, że przez trzy lata wtedy
byłem w stanie o Tobie zapomnieć, a teraz nie mogę. Może dlatego, że teraz
dosłownie nic nie robię. Nicnierobienie prowadzi do rozpamiętywania, a to z
kolei do tego, co robię teraz – do siedzenia na podłodze na zapleczu nowego
miejsca pracy. A właśnie, zapomniałem Ci powiedzieć – pomyślnie zostałem
wyrzucony z roboty. Jak się okazało rok temu, bo tyle mniej więcej czasu
upłynęło od mojego zwolnienia, szefowa dała mi ”długoterminowy urlop bezpłatny
na uporządkowanie spraw osobistych z brakiem możliwości powrotu”.
Optymistycznie założyła, że w tym „długim terminie” uda mi się ułożyć życie. W
tym momencie jedyne, co mam ułożone, to skarpetki w szufladzie i sam w sumie
nie wiem, jak to się stało. Chyba musiałem zająć czymś ręce, bo obchodziliśmy
tego dnia rocznicę, a cmentarz zdążyłem odwiedzić już trzy razy.
– Płacą ci za siedzenie na ziemi? Ale
czad, też tak chcę.
To znowu Ty.
– Wylało się, chciałem posprzątać –
podnoszę ścierkę jako dowód, chociaż jest zupełnie sucha. Dla niepoznaki
zaczynam machać ręką po podłodze.
– Dobrze ci idzie – mówisz. Po chwili
słyszę, że siadasz koło mnie. To jednak nie Ty.
– Co ty robisz? – trochę panikuję i
przesuwam się, bo mam nadzieję, że intruz jednak się odsunie. Zamiast tego
siada po turecku, podpiera głowę na ramieniu i wbija we mnie swoje ślepia.
– Jesteś okropnie smutnym człowiekiem
– mówi, zapewne myśląc, że jest pierwszą, jedyną, wyjątkową osobą, która to
zauważyła. Nie jest. Wiele ludzi dostrzega mój smutek i desperację, ale
postanawia je ignorować, bo nie jest w stanie mi pomóc. Może to i lepiej,
przynajmniej nie muszę udawać, że jestem szczęśliwy. – Ten smutek mi nie
wygląda na chwilowy.
– Nie
wiedziałem, że psychologowie pracują na stacjach benzynowych.
– Najwidoczniej pracują. Nie
wiedziałam, że tak smutni ludzie jak ty w ogóle mogą pracować.
– Najwidoczniej mogą – nie chcę z nią
rozmawiać. Wracam do wycierania suchej podłogi, odsuwając się od niej. Trzymam
ludzi na dystans, nikt nie ma prawa podejść tak blisko, jak Ty to robiłaś.
Dziewczyna wpatruje się we mnie uporczywie. – Nie przyszedłem tutaj na terapię
u psychiatry. Gdybym rzeczywiście jej teraz potrzebował, to by mnie tutaj nie
było.
– Ja widzę, że masz jakiś duży problem
– znowu się odzywa. Milczę, powoli tracąc nerwy. – Ale ludzie uznają, że po
prostu jesteś pretensjonalny i dramatyzujesz.
Odwracam się do niej, po części nie
dowierzając jej słowom, a po części dziwiąc się, że ktoś zdołał powiedzieć mi
coś takiego w twarz. Próbuję znaleźć w jej zachowaniu coś, co mogłoby
zasugerować mi, że to był żart, ale wygląda na zupełnie poważną.
– W moją narzeczoną wjechał Jeep. Na
moich oczach. Widziałem jak rozgniata ją o ścianę – mówię wolno i spokojnie, by
wszystko zrozumiała. – Codziennie czuję się, jakby to we mnie wjeżdżał ten
samochód, nie mogę przez to normalnie funkcjonować ani myśleć, traktuję jej
znajomych jak jej rzeczy, których nadal nie wyrzuciłem z mojego mieszkania.
Straciłem poprzednią pracę, bo uznałem to za zabawne, więc żeby mieć dach nad
głową sprzedałem praktycznie wszystkie rzeczy, zostawiając tylko dywan, który
nią pachniał. Jeśli chciałbym być pretensjonalny,
to myślę, że nie rujnowałbym sobie życia udając smutek przez ostatnie trzy
lata.
Przez chwilę milczymy. Patrzę pusto przed
siebie, zdając sobie sprawę, że powiedziałem za dużo i że w ogóle coś
powiedziałem. Głupio mi za tę wzmiankę o dywanie, nie gniewaj się, ale to i tak
jakiś postęp, prawda? Nigdy o tym nie mówiłem. Nie tylko o dywanie – w ogóle o
tym, co dzieje się ze mną po Twojej
śmierci, a nie o Tobie za życia.
– Czyli wpadłeś w błędne koło z tym
smutkiem. Zatrzymałeś się na etapie rozpamiętywania i nie jesteś w stanie
ruszyć dalej – podsumowuje, wzdycha i patrzy na mnie wyczekującym wzrokiem. –
No dobra, to co z tym teraz zrobisz?
– Chyba nic. Poczekam na zmianę. W
końcu wszystko samo się naprawi.
– Deus
ex machina?
Ty też lubiłaś używać tego
stwierdzenia. Bóg z maszyny. Nagłe rozwiązanie problemu bez żadnego
uzasadnienia. Klasyczne „bo tak, samo z siebie”. Pamiętam jak…
– Wiesz, myślę, że powinieneś wybrać
się ze mną na kawę – dziewczyna przerywa mi rozmyślania, zrzucając z
dotychczasowego toru myślenia o Tobie. – Natychmiast.
Mija trochę czasu, zanim „natychmiast”
rzeczywiście okazuje się być czasem teraźniejszym. Nie wiem, ile dokładnie.
Wyrzuciłem kalendarz.
Siedzę na trawniku przed kawiarnią i
patrzę, jak dziewczyna pije swoje espresso, krzywiąc się przy tym jak dziecko,
które pierwszy raz zjadło cytrynę. Uśmiecham się sam do siebie. Przypomina mi
trochę Ciebie, ale wiem, że to nie Ty i nigdy Tobą nie będzie. I to dobrze, bo
nie chcę, żeby była. Powtarzam sobie w myślach: ona nie jest następną wersją
Ciebie, ona nie jest następną wersją Ciebie…
– Tak sobie myślę – zaczyna nagle
mówić – że może to jej odejście, to nie było tylko dla niej wyzwolenie, ale dla
was obojga? Może jej śmierć to dobry powód, żebyś zaczął żyć?
Ona nie jest następną wersją Ciebie, a
zupełnie nowym odkryciem. Zmianą.
Kolejną tajemnicą.
Fajne <3 Przypomina mi trochę Kalafiora.
OdpowiedzUsuńDobra, przeczytałam. Zrobiłam to. I serio zaczęłam się czuć beznadziejnie. Może to po części kwestia tego, że chyba nigdy nie napiszę tak długiego tekstu T-T Ale ogólnie to raczej po prostu zasługa świetnie zbudowanego nastroju utworu :3 Widziałam takiego człowieka siedzącego na podłodze z pustym wzrokiem wbitym w przestrzeń. I to było po prostu smutne ;_;
OdpowiedzUsuńI zastanawiałam się, jak to skończysz. Bo w sumie nie było takiej wartkiej akcji, która cały czas brnie do przodu, tylko... flashback!... puste spojrzenia w przestrzeń i... flashback! :P Ale było ciekawie, serio :3 I fajnie się zakończyło, no :> Jednak życie nie jest takie beznadziejne, hahahaha :D
Dziękuję bardzo Karolino :') Zakończeń było bardzo dużo w pierwotnej wersji, ale zdecydowałam się ostatecznie na to "deus ex machina", bo nie było sensu tego przedłużać, tak myślę. Te flashbacki stanowiły większą część tekstu, a fabuła prawie nie istniała, więc trudno mi było pokazać, jak bohaterowi w końcu udaje się wyjść z tej pętli smutku i beznadziejności, żeby nie wyglądało to sztucznie. (Choć i tak nadal twierdzę, że mogłam to zrobić lepiej, bo średnio mi się podoba efekt końcowy). Pojawienie się zmiany w jego życiu połączonej z klasycznym "bo tak" chyba spełniło swoje zadanie.
OdpowiedzUsuńCo do długości tekstu - jestem pewna, że napiszesz nawet dłuższy od tego ;d Po pewnym czasie nabiera się wprawy w pisaniu takich tasiemców i powiem ci nawet, że chyba jednak lepiej pisać krótkie teksty, bo objętość nie zawsze przekłada się na jakość. O czym się niejednokrotnie przekonałam i chciałabym wrócić do pisania miniaturek ;-; Niestety moja wyobraźnia rozwija każdy pomysł na miliony sposobów. Chyba będę musiała zacząć ją poskramiać... W każdym razie, cieszę się, że Ci się spodobało, droga Karolino, i życzę powodzenia w pisaniu~!
Hm, nie zauważyłam wcześniej tej analogii, ale chyba jest trafna :D W sumie to Kala Fior zmagała się z niemocą twórczą, a ten tutaj z niemocą szeroko pojętą, więc chyba łączy ich więcej, niż myślałam. Och, i jeszcze te zdania: "Dni są wciąż takie same, nie dzieje się nic nadzwyczajnego. Myślę jednak, że już wkrótce wiele się zmieni – Aeroplan wreszcie odleci. Nie wyobrażam sobie innej możliwości, on został stworzony tylko po to, by się wzbić"~! To niesamowite, Sasanko, że to zauważyłaś. Dziękuję :)
OdpowiedzUsuńWygląda to, jakbyś, Stonko, przeczytała jakiegoś harleqina i uznała "Ha, zrobię coś takiego, tylko że dobrze!" I, jakby nie patrzeć, wyszło Ci doskonale. Czytało się bardzo lekko i z przyjemnością. Zakończenie, trochę oczywiste, jednak po prostu świetne. Kobiety w jego życiu, jako jedyne wprowadzające zmiany, też są swego rodzaju pętlą!
OdpowiedzUsuń~oczarowany Malkiem
No wiesz, Malkiemie, kobieta zmienną jest *ehehehe*. Ej mi też to się wydawało takie harleqinowe jak to pisałam :o Takie trochę patetyczne, tych emocji było jakoś za dużo... Choć niby tak być powinno, bo w końcu na tym się skupiał tekst. Następny postaram się zrobić mniej ckliwy, a bardziej... fabularny? Nie wiem. A z tymi zakończeniami muszę jeszcze trochę pokombinować ;) Dziękuję za opinię.
OdpowiedzUsuńPs. Taaaak, kobiety też były pętlami, takimi niby klamrami kompozycyjnymi w jego życiu, mimo tego, że myślał, że tylko to, co jest niepowtarzalne może zrobić jakąś różnicę. Cieszę się, że to zauważyłeś :)