stosowany w leczeniu zmęczenia szarą rzeczywistością

Zapraszamy do współpracy autorów zainteresowanych publikacją swoich tekstów na blogu. Jednocześnie zastrzegamy sobie prawo do selekcji nadesłanych utworów oraz ich korekty i redakcji (zatwierdzonych przed premierą przez autora).
eprozac.blogspot@gmail.com

Kalka: Zaraz

wyzwanie: zaraz

Można mieć pewność, że nienawidzi się poniedziałków i mimo to za każdym razem witać je z tym samym zaskoczeniem pełnym nadziei na „to tylko zły sen, kochanie, poniedziałki nie istnieją”. Na tym właśnie polega ich urok – przychodzą. Pojawiają się nieoczekiwanie na początku tygodnia, zawsze o tej samej niestosownej porze i każą się płomiennie nienawidzić. Nie da się bowiem uniknąć niechęci do poniedziałków. Kiedy okazują się przyjazne i na chwilę dopuszczają do umysłu myśl o „może od dziś żaden poniedziałek nie zepsuje mi humoru”, to robią to tylko po to, by po siedmiu dniach powrócić ze zdwojoną siłą i zmusić człowieka do poddania się.
Karol nienawidził poniedziałków z całego swego belferskiego serca.
Nienawidził ich, bo od zarania czasu (jego czasu) wpisywały go w dziwny schemat, z którego nie potrafił się wyzwolić. Począwszy od szkoły, nielubianej przez każdego ucznia posiadającego choćby odrobinę zdrowego rozsądku, a skończywszy na szkole, budzącej awersję w każdym nauczycielu posiadającym choć odrobinę szacunku do siebie.
Szkoła kazała jednak Karolowi wzgardzić czymś jeszcze.
– Skończyliśmy – oznajmił klasie, wstając zza biurka. – Proszę zebrać testy.
Uczniowie podnieśli na niego swoje zamglone, nieprzytomne spojrzenia zmęczone słońcem i niemożliwością cieszenia się nim w pełni, by grupowo rzucić mu w twarz to jedno słowo, od lat już degradujące poniedziałki na liście najbardziej znienawidzonych przez Karola rzeczy na świecie:
– Zaraz.
Dzieciaki, młodsze czy starsze, bez względu na narodowość, subkulturę czy inne (kluczowe w ich mniemaniu) przekonania, pozwalały temu słowu opanować swoje umysły. Poddawały się mu bezwiednie, odkładając na „zaraz” dosłownie wszystko – oddanie testu, wyrzucenie papierka do kosza, a nawet wyjście z klasy. Lubiły dręczyć nim Karola.
Karol wyprostował się więc, rzucając na czarno-biały tłumek złowrogi cień.
– Teraz – ograniczył się do jedynego działającego słowa, wypowiedzianego niskim głosem, równie bezbarwnym, co wyćwiczonym.
Po klasie przebiegł niezadowolony szmer, ale wszyscy posłusznie oddali kartki.
Karol nie przepadał za początkiem roku szkolnego, nie przepadał za testami diagnozującymi i nie przepadał za zegarami, które udawały czas zbyt szybko, by mógł sobie pozwolić na jego tracenie. Nie poddawał się jednak bez walki, zaprawiony w boju z poniedziałkami. Obracał każde „zaraz” na swoją korzyść, powtarzając sobie uparcie, że to wszystko „zaraz minie”, dzięki czemu mógł pozostać znienawidzonym przez uczniów nauczycielem niedającym wyprowadzić się z równowagi, powracającym co poniedziałek z nową porcją tej nudnej i bezużytecznej wiedzy, której żaden z uczniów nie mógł i nawet nie chciał zrozumieć.
Po obowiązkowej godzinie, wysłuchawszy litanii narzekań i jęków nieprzygotowanych na tak szybki początek nauki uczniów, wrócił do pokoju nauczycielskiego, gdzie miał zamiar sprawdzić testy przy filiżance aromatycznej kawy i płynących z zakurzonego głośnika, trzeszczących nieco  dźwiękach muzyki klasycznej. Na jego miejscu siedziała jednak młoda kobieta, przypominająca raczej uczennicę niż nową nauczycielkę, i uśmiechała się promiennie do zgrzybiałego geografa. Usiadł więc w kącie pod oknem, na kolanie znacząc kartki płomienną czerwienią.
– Słuchaj, Karol... – dyrektor pochylił się nad nim, przytrzymując krawat w misie dwoma palcami. – Może porozmawiaj z tą nową, pomóż jej trochę. Młody jesteś, wiesz, bez tego dystansu wieku, niech się nie czuje samotna.
– Jasne – rzucił dość nieuważnie, gdzieś pomiędzy dwunastym a trzynastym żenującym wynikiem godnym niezaliczenia. – Zaraz.
 Dyrektor uśmiechnął się do niego, całkiem uspokojony i wygładził marynarkę. Z poczuciem dobrze spełnionej misji mógł schować się w swoim gabineciku na końcu korytarza, pozwalając Karolowi dokończyć sprawdzanie. Jednak kiedy ten postawił na ostatniej kartce zamaszysty wykrzyknik (obok pękatego zera punktów) i podniósł wzrok, pokój nauczycielski był już pusty. Wyłączył więc rzężące radio i wyszedł niespiesznie.
Pracował w szkole dość długo, by wiedzieć, że ludzie wracają do niej każdego dnia. Nie było więc potrzeby się spieszyć.
Następnego dnia nie porozmawiał jednak z nową, bo zepsuta sygnalizacja na największym w mieście skrzyżowaniu zatrzymała go w drodze dłużej niż mógł sobie na to pozwolić – wbiegł do szkoły spóźniony, nie zabierając nawet dziennika z pokoju. Następnego dnia, po owym następnym, również nie porozmawiali, ponieważ podczas wykonywania eksperymentu uczniowie w pracowni chemicznej doprowadzili do miniaturowej eksplozji i Karol pomagał koledze posprzątać bałagan. Ani jeszcze następnego, tym razem z powodu braku prądu, ani też kolejnego, gdy sprzątaczka zawieruszyła gdzieś klucze do Karolowej klasy.
Kiedy w połowie października wkroczył do pokoju nauczycielskiego, ociekając deszczem i niechęcią do świata, widok siedzącej na jego miejscu nauczycielki zirytował go tak bardzo, że dopiero po chwili przypomniał sobie o prośbie dyrektora, by się z nią zaprzyjaźnić. Z głębokim, pełnym boleści westchnięciem stanął przy niej i odchrząknął.
– To właściwie moje miejsce – mruknął, gdy nie zareagowała.
– Och – drgnęła i spojrzała na niego przestraszonym wzrokiem, jakby właśnie zażądał od niej zwrotu kartkówki. – Przepraszam, zaraz się przesiądę.
Uspokoił ją machnięciem ręki i podszedł do szafki z kawą. Postanowił być miły za wszelką cenę.
– To mówiłaś, że który kubek jest twój?
– Zielony – uśmiechnęła się i zauważył, że ma ładne (zielone) oczy.
Ze znalezieniem wśród porcelanowych pokrak właściwego kubka nie miał problemu, ten należący do niej był delikatniejszy i zdecydowanie milszy dla oka. Wyciągnął po niego rękę, czując powracającą do ciała energię, kiedy na korytarzu coś zaskrzypiało niepokojąco.
Odwrócił się w stronę nowej, ale i ona musiała coś usłyszeć, bo wpatrywała się w zamknięte drzwi pokoju.
– Karol – rzucił, by uspokoić i ją, i siebie. – Uczę fizyki, nie mieliśmy okazji się poznać.
– Matylda – zielone oczy oderwały się od drzwi i spojrzały na niego. – Polski.
Poczuł, że jego wargi wyginają się niepokojąco, więc czym prędzej wrócił do parzenia kawy. Uszko zielonego kubka okazało się stłuczone, zanim jednak zdążył o to zapytać, na korytarzu dało się słyszeć porządny huk i podniesione głosy. Oboje zerwali się z miejsc.
– Zaraz wracam – rzucił, wybiegając na zewnątrz.
„Zaraz” przedłużyło się jednak o jedną skręconą kostkę i trzy telefony do rodziców oraz ciągnącą się w nieskończoność tyradę na temat skakania po schodach, braku odpowiedzialności i w ogóle głupoty młodych ludzi, podczas której Karol myślał tylko o pozostawionej polonistce i jej stłuczonym kubku. Chciał ją zresztą o ten kubek zapytać, ale kolejny tydzień okazał się na tyle obwarowany zastępstwami, że mijali się jedynie w drzwiach pokoju nauczycielskiego, wymieniając dzienniki i przepraszające uśmiechy.
Wreszcie październik dobiegł końca, pozostawiając za sobą jedynie mgliste wspomnienie uszkodzonej porcelany i zielonych oczu. A potem w sali biologicznej stłukło się akwarium i zalało świeżo wyremontowaną pracownię Karola, więc został ewakuowany na strych, co wcale mu się nie spodobało, bo nie znosił biegania po schodach i był przekonany, że skoro poniedziałek urządził go tak nieprzyjemnie, to reszta tygodnia doprowadzi go do łez.
Wnosił na najwyższe piętro wielką replikę Jowisza, kiedy wpadł na nową polonistkę. Ze stosu niesionych przez nią książek zsunęły się zapisane krzywym, uczniowskim pismem kartki, przez które o mało nie spadł ze schodów. Miał już rzucić kąśliwą uwagę na temat nieuważnego paradowania po szkolnych korytarzach, gdy dostrzegł jej bezradne spojrzenie. Zastanawiając się nad sensem własnego postępowania, pozwolił największej planecie układu sturlać się na półpiętro i pozbierał papiery, po czym odebrał jej książki i kazał się prowadzić.
– Nie trzeba było – odzyskała zdolność mowy dopiero pod drzwiami klasy, a on uśmiechnął się do własnych myśli.
Jego nowa pracownia była tuż obok jej sali, więc uznał, że uniknięcie rozmowy stanie się odtąd niemożliwe. Na parterze sąsiadował z matematyczką, którą większa część grona podejrzewała o prowadzenie lekcji jedynie siłą rozpędu, jako że wygląd kobiety sugerował wiek nie tylko emerytalny, ale wręcz kwalifikujący ją jako najcenniejszy szkolny artefakt. Dla Karola zielone oczy polonistki stanowiły miłą odmianę, choć nie potrafił sobie przypomnieć, dlaczego budzą w nim one taką sympatię.
– Sprawdziany? – zapytał przyjaźnie, odkładając stos książek na biurko, gdy już udało im się dostać do środka.
– Praca dodatkowa – wyjaśniła, a jej (zielone) oczy zaczęły wesoło migotać. – Dziękuję.
Wtedy Karol po raz pierwszy pomyślał, że poniedziałki mogą przynosić coś poza „zaczyna się źle i będzie gorzej”, a nawet stać się preludium do czegoś całkiem dobrego. Przysiadł na ławce przy jej biurku i obserwował bez słowa, jak nowa porządkuje słowniki. Coś w jej spokojnych gestach sprawiło, że przestał martwić się upływem czasu.
– Małe zarazy – skrzekliwy głos matematyczki przywołał Karola do rzeczywistości. – Już, do klasy, odłóżcie to…
– Już, już, proszę pani. Już zaraz – grupka chłopców kontynuowała grę w zbijanego pomimo groźnych spojrzeń nauczycielki.
– To chyba twoja planeta – nowa stanęła obok niego z rękami założonymi na piersiach.
Potwierdził niechętnie skinięciem głowy.
– Chyba powinieneś ją uratować – dodała głosem, w którym rozbawienie walczyło z powagą.
Westchnął.
– To Jowisz – mruknął. – Rok trwa tam dwanaście lat, więc ich „zaraz” powinno w końcu być do czegoś adekwatne.
A później zostawił ją, roześmianą, wśród starych woluminów i pachnących nowością kartek czekających na zapisanie, by ocalić jednak gazowego olbrzyma i zachować tym samym kompletny Układ Słoneczny. Dopiero późnym popołudniem, kiedy instalował go pod sufitem zastępczej sali, przypomniał sobie, że miał zapytać nową o stłuczone uszko. Przez kilka kolejnych tygodni nieco zdeformowany Jowisz kołysał się nad jego głową i przywoływał wspomnienie czegoś zielonego. Wisząca kawałek dalej Ziemia też coś przywoływała, ale bliskość obu planet okazała się pozorna, bo Karol wrócił do zieleni dopiero zimą.
Pierwszy śnieg spadł czwartego dnia grudnia. Karol był tego pewien, bo gdy wściekły i zmarznięty wysiadał z samochodu, spojrzał przelotnie na budynek szkoły. Nowa stała w oknie, na widok jego ośnieżonej sylwetki uniosła z uśmiechem zielony kubeczek. Pokazał jej na migi, że zaraz dołączy, ale na schodach dopadła go sprzątaczka, narzekając na błoto do tego stopnia, że zmuszony był cofnąć się do wejścia i otrzepać się ze śniegu, by pozwoliła mu spokojnie przejść do pokoju nauczycielskiego.
Czekał tam na niego, przy jego miejscu przy stole, jego własny kubek z parującą, pachnącą ciepłem herbatą i przyklejoną do uszka karteczką z napisem „zaraz wracam”. Karol zwlekał więc z wyjściem na lekcję do ostatniej chwili, a na czujne spojrzenie dyrektora odpowiedział zirytowanym popchnięciem drukarki, w której osobiście parę minut wcześniej zablokował papier. Ostatecznie musiał się jednak podporządkować rygorowi zegara i pobiegł na lekcję. Nową spotkał dopiero, wychodząc ze szkoły. Przytrzymał dla niej drzwi, a ona zapytała, czy smakowała mu herbata. Potwierdził i zaoferował podwiezienie, ale podziękowała. Powiedziała, że zaraz ma autobus. Padał wtedy śnieg.
W połowie stycznia weszła do pokoju nauczycielskiego wczesnym rankiem i usiadła obok niego z naręczem zeszytów. Zaczęła je studiować bez słowa. Przez ponad połowę lekcji rzucał jej ukradkowe spojrzenia znad kartkówek, na których grzecznie uświadamiał uczniom, że nieprędko skończą szkołę, a nawet jeśli jakoś uda im się to osiągnąć, to będą cierpieć jako nieprzydatne społeczeństwu jednostki, niepotrafiące poprawnie obliczyć prędkości pędzących ku sobie pociągów. 
– Co sądzisz o zarazach?
Głos nowej dotarł do niego w chwili stawiania wielkiego znaku zapytania obok narysowanej pospiesznie pod poleceniem lokomotywy. Odłożył długopis i rozsiadł się wygodnie. Przez jego głowę przemknęły miliony usłyszanych w ciągu (zaledwie) trwającego roku szkolnego „zarazów”, tych dotyczących zadań domowych, wyjść, przyjść, każdego „nauczę się” i „zrobię to”.
– Nigdy nie nadchodzą – oznajmił ponuro, podsumowując własne doświadczenia.
Napotkawszy jej zaskoczone spojrzenie oprzytomniał jednak na tyle, by rozejrzeć się wokół i zauważyć leżący wśród zeszytów egzemplarz Dżumy. Od razu zastąpił swoją nonszalancką pozę skuloną sylwetką nieprzygotowanego ucznia.
– Miałem na myśli inne zarazy – mruknął zażenowany, pokazując palcem książkę.
– Małe zarazy? – wydawała się rozbawiona. – Te biegające po korytarzach i myślące tylko o wakacjach?
– Nie – potrząsnął głową, próbując pozbyć się wspomnienia starej matematyczki krzyczącej na uczniów. – Te związane z czasem.
Nowa posmutniała.
– Nie znoszę ich – bąknęła, rysując kwiatki w jednym z zeszytów. – Zawsze przychodzą tak szybko i nieoczekiwanie.
– Ten opis bardziej pasuje do poniedziałków - delikatnie odebrał jej zeszyt i zastąpił czystą kartką, uznając ją za bardziej odpowiednie miejsce do tworzenia bezmyślnych rysunków. – Zarazy na ogół ciągną się w nieskończoność i bliżej im do „nigdy” niż „już za chwilę”.
– Kiedy zaczynałam pracować z dziećmi, jeden z nauczycieli powiedział mi, żebym się tak do nich nie przywiązywała, bo zaraz znikną – migotanie w zielonych oczach zostało przytłumione ciemnym cieniem. – I zniknęły. Szybciej niż myślałam. Ale zaraz przyszły inne, żeby też zaraz zniknąć. I tak to się ciągnie, i chyba nic już się nie zmieni, prawda?
Wzruszył ramionami.
– Jestem nauczycielem, bo szkoła skończyła się za szybko i jedynym pomysłem na życie było w niej pozostać. Żadnych marzeń z dzieciństwa, żadnych wzniosłych idei ani pragnienia kształtowania umysłów. Dzieciaki zaraz odejdą, ale to dobrze. Zrobią miejsce dla nowych. Pytanie, co będzie potem?
– Nie warto myśleć o „potem”. Nie mamy na nie żadnego wpływu, nie wiemy nawet jak długo potrwa. Jest tylko sumą potencji w naszych głowach.
– Niemyślenie o przyszłości na ogół skutkuje myśleniem o przeszłości – zaoponował. – A jakie znaczenie może mieć przeszłość, jeśli jej istnienie ogranicza się do naszych wspomnień? Nie ma na świecie nic mniej trwałego od ludzkiej pamięci.
– Teraz? – zapytała z powątpiewaniem.
Zerknął na wiszący na ścianie zegar. Zapowiadał nadchodzącą przerwę, a wraz z przerwą zawsze nadchodzili do pokoju inni nauczyciele, pukali nadgorliwi uczniowie, czasem przybiegał także dyrektor z jakimiś nowinkami. Wskazówki przeskakiwały z kreski na kreskę, klikając cicho przy każdym przejściu. Sto dwadzieścia siedem kliknięć później zadzwonił dzwonek.
– Czas mija za szybko, by było jakieś „teraz”.
Wraz z jego słowami do pokoju wtłoczyli się spóźnieni nauczyciele i rozpoczęło się całkiem zwyczajne poszukiwanie właściwych dzienników, przestawienie krzeseł, przepychanie kubków i przekładanie zalegających ulotek z jednego kąta stołu w drugi.
Karol był jednak oswojony z codzienną szamotaniną, więc nie przeszkodziła mu ona w cichym obserwowaniu zielonych oczu nowej (supernowej).
Dwa tygodnie później wyszli jednocześnie ze swoich pracowni i wymienili porozumiewawcze spojrzenia poprzez korytarz pełen rozbieganych uczniów. Zaryzykował zostawienie otwartych szeroko drzwi i przepchnął się do niej pomiędzy dzieciakami.
– Myślisz, że uda nam się jeszcze kiedyś spokojnie porozmawiać? – zaśmiał się nerwowo, by ukryć zażenowanie treścią pytania.
Nowa nie wydawała się jednak urażona.
– Zaraz – rzuciła, wskazując mu grupę małych zdobywców świata, którzy wtargnęli do jego klasy i próbowali doskoczyć do najniżej zawieszonego Marsa. – Pilnuj swojego kosmosu.
Udało mu się wtedy uratować kosmos, ale misja trwała całą przerwę, bo konieczne okazało się  wzbogacenie jej o dydaktyczną pogadankę na temat niszczenia szkolnej własności. Nie zdążył oczywiście znaleźć jej ponownie tamtego dnia, ani podczas kilku kolejnych. Powoli zaczynał się do tego przyzwyczajać. Nie mógł jednak przestać myśleć o uszkodzonym uszku, zielonych oczach i różnych, mniejszych lub większych, zarazkach.
Pod koniec marca zdołał zamienić się dyżurami z informatykiem. Nie było to trudne, biorąc pod uwagę, że wziął na siebie długie przerwy, a więc dwadzieścia dodatkowych minut stania na własnych (zmęczonych) nogach, pod bezpośrednim ostrzałem uczniowskiej energii. Właściwie był całkiem zdesperowany, chciał dokończenia rozmowy o czasoprzestrzeni i pojmowaniu „zarazów” bardziej niż czegokolwiek kiedykolwiek. Stały się one dla niego pierwszą od czasu ukończenia studiów tajemnicą, dość rzeczywistą, by chciał dorosnąć do jej rozwiązania.
Na poniedziałek czekał wyjątkowo niecierpliwie, z pewną dozą poczucia, że jego podstępna wymiana dyżurów zostanie jednak dostrzeżona i potraktowana w kategoriach „pozbawiony życia towarzyskiego fizyk w średnim wieku poszukuje rozrywki”. Jego obawy okazały się bezpodstawne, a nowa wręcz ucieszyła się na jego widok.
– Sądziłam, że masz dyżur na drugim piętrze – jej roześmiany głos przebił się przez wrzawę.
Miał dyżur, owszem, ale zamienił się, do czego jednak nie był skory się przyznawać.
– Tak wyszło – ograniczył się do przyjaznego (w jego mniemaniu) machnięcia ręką i zaczął poważnie zastanawiać się, jak właściwie mógłby nawiązać do ich pogawędki sprzed kilku tygodni.
Ale wtedy podszedł do niej ten uczeń, w sprawie artykułu do gazetki. A potem kolejny, z wątpliwościami lekturowymi. I jeszcze jeden od przecinków, i jeden od niepoprawionej klasówki. I ten z niechęcią do dyktand. Nie dali jej spokoju do końca przerwy (oczywiście). W następny poniedziałek zamiast nowej ujrzał natomiast starą matematyczkę, która z życzliwym uśmiechem wyjaśniła mu, iż młoda polonistka jest tak rozchwytywana przez dzieci, że ona (jako mająca obowiązek pomagania młodszym kolegom) postanowiła zastępować ją na dyżurach.
Karol ustąpił z cichym westchnięciem. Oparł się o ścianę i ponuro obserwował pełne życia i energii dzieci, wyobrażając sobie ich przyszłość. Kiedy myślał o swoim własnym dzieciństwie, pamiętał tylko, że pragnął jak najszybciej się go pozbyć, a czas od września do czerwca trwał wieczność. Nadszedł jednak taki moment, gdy rok zamienił się w jeden oddech i nagle na nic nie wystarczało mu już czasu. Wtedy powitał ten moment z ulgą, ale odkąd w szkole pojawiła się nowa (supernowa), zaczął mieć z tym jakiś problem.
– Same kłopoty z tymi małymi zarazami, prawda? – matematyczka przysiadła obok niego na parapecie i mierzyła dzieciaki srogim spojrzeniem.
– Dlaczego właściwie tak je nazywasz?
Szara, pomarszczona twarz odwróciła się w stronę Karola i obdarzyła go uniesieniem brwi.
– Czy ja wiem? – zmarszczki zafalowały w zadumie. – Przychodzą tu, sieją zniszczenie i odchodzą. My zostajemy i próbujemy się szybko uporać, najpierw z ich obecnością, a potem z nagłym zniknięciem. Ale w każdym strzępku oswojenia jest zapowiedź nowej fali. I walczymy od początku…
– Z zarazą ludzkości – dokończył Karol, grożąc palcem przepychającym się dziewczynkom.
– Każdy ma w sobie bakcyla do przemijania – matematyczka zachichotała jakby wciąż była młoda i Karol miał wrażenie, że zagruchotały jej w tym śmiechu wszystkie kości. – Żaden biolog ci o nich nie opowie, trzeba do tej wiedzy samemu dorosnąć.
W kwietniu nowa złapała bakcyla, ale nie tego od przemijania, a od kataru. Zapukała do jego klasy już po skończonych lekcjach i o mało nie przegonił jej jak nadgorliwego dzieciaka. Zamiast tego ugościł ją kawałkiem batonika i przestygłą herbatą.
– Źle wyglądasz – poinformował ją z troską, ale skrzywiła się tylko.
– Nauczyciele to taki smutny gatunek człowieka – oznajmiła zachrypniętym głosem, ponuro popijając herbatę z jego kubka. – Świat gna do przodu, wszystko się zmienia, ludzie przychodzą i odchodzą, każda sekunda ucieka do przeszłości, a nauczyciele stoją przy swoich tablicach i patrzą na ten cały ruch, jakby ich nie dotyczył.
– To wszystko tylko się zdarza. Zaraz minie.
Spojrzała na niego tak przygaszonym wzrokiem, że zwątpił w sens jakiejkolwiek próby pocieszania jej. Jako fizyk miał pojęcie o wielu rzeczach, ale ogarnięte wiosenną melancholią polonistki pozostawały poza zasięgiem jego świadomości. Spojrzał na Jowisza, przykurzonego i smętnie kołysanego lekkim powiewem wiatru. Przywiodło to do niego myśl odważniejszą nawet od pomysłu polubienia poniedziałków.
– Posłuchaj – chwycił leżącą na biurku papierową gwiazdkę i usiadł przed nią. – Jesteś tu nowa, prawda?
– Jestem – potwierdziła, wpatrując się nieufnie w jego dłonie.
– Nie jesteś – burknął zanim jeszcze zdążyła zamknąć usta, i był przy tym równie zirytowany, co podekscytowany i rozbawiony. – Jesteś supernowa. Może i wybuchasz, ale zostawiasz po sobie zieloną, migoczącą mgławicę.
– Mgławice znikają – głos nowej zadrżał niebezpiecznie, a zielone oczy się zaszkliły. – Bycie nauczycielem jest beznadziejne. Oni zaraz wszyscy stąd odejdą i nikt o nas nigdy nie będzie pamiętał.
– Nieważne – mruknął, rzucając w nią papierową gwiazdką. – Z części mgławic pochodzi wapno, z którego składa się człowiek. Z niektórych może nawet powstać planeta. W przyrodzie nic nie ginie. Ja wierzę, że z wybuchającej supernowej coś zostaje, i że to coś kreuje rzeczywistość.
Pociągnęła nosem i odstawiła jego kubek na stolik.
– Mój ma stłuczone uszko – powiedziała, przecierając oczy rękawem. – Ale dostałam go od pierwszej klasy i nie mam sumienia kupić sobie nowego.
Następnego dnia, w drodze do szkoły, zatrzymał się w osiedlowym sklepiku i kupił dla niej najbardziej zielony kubek, jaki zdołał odnaleźć w magazynie zirytowany sprzedawca. Zostawił go w pokoju nauczycielskim, razem z proszkami na grypę, karteczką „od pierwszego fizyka” i nadzieją, że żaden niepowołany pedagog nie zainteresuje się ich kubkową pocztą. Kilka godzin później, już po lekcjach, zauważył karteczkę przy własnym kawałku porcelany. Na jej odwrocie narysowany był kwiatek, dobrze mu znany. Wrócił z uśmiechem do domu i nie próbował już więcej poganiać zegara. Czekał cierpliwie na swoje kolejne „zaraz”, które nastąpiło jeszcze parę razy (ale nigdy w poniedziałek).
W czerwcu nie tylko on miał już pewność, że Nowa jest Supernową. Dyrektor rozpływał się nad świetnymi wynikami egzaminów i nagłym wzrostem średniej ocen, a całe grono pedagogiczne głowiło się nad tym, jak osoba tak cicha i grzeczna mogła wpłynąć do tego stopnia na zachowanie dzieciaków, zmieniających się w obecności Nowej w słodkie aniołki. Do organizowanych przez Nową projektów zgłaszały się więc nie tylko chmary dzieciaków, ale i nauczycieli. Ze szczególnym uwzględnieniem pewnego, całkiem jeszcze młodego, fizyka.
Po zakończeniu roku Karol cierpliwie doczekał się opustoszenia szkoły i zabrał Nową do nienaturalnie cichego pokoju nauczycielskiego. Usiedli razem na parapecie, w otwartym oknie, pozwalając swoim nogom zwisać swobodnie kilka metrów nad ziemią. Nowa pociągała żałośnie nosem, więc Karol objął ją niezgrabnie ramieniem i (ze sporą dozą wahania) zaczął delikatnie gładzić jej włosy.
– Myślisz, że kiedyś wrócą? – zapytała cichutko, opierając głowę na jego klatce piersiowej.
Wiatr porwał samotną tekturkę do tańca na samym środku opustoszałego boiska. Przez krótki moment pustka przytłoczyła także Karola. Wyobraził sobie siebie wrześniowego, ubranego w bordową kamizelkę, z nowym notatnikiem starannie przygotowanym na nowy rok, czekającego w pachnącej kredą sali na ludzi, którzy nigdy nie przyjdą.
– Wrócą na pewno – powiedział. – Zawsze wracają.
– Nie ci sami.
– Nie, ale szybko staną się bardzo podobni do tamtych. Na końcu wszyscy są do siebie podobni.
– Kiedy to będzie? – otarła nos rękawem i zwróciła na niego wilgotne oczy w kolorze świeżej nadziei.
– Zapewne w jakiś poniedziałek – mruknął, czym doprowadził ją do histerycznego śmiechu. Rzucił jej pełne dezaprobaty spojrzenie, ale po chwili sam nie mógł się powstrzymać od uśmiechu. W końcu kto by pomyślał, że właśnie on nagle polubi poniedziałki?
– Idziemy? – zapytała, gdy wreszcie się uspokoili. Chciał powiedzieć, że tak, bo w końcu wakacje szybko miną i trzeba je wykorzystać jak najlepiej, ale napotkał jej zielone spojrzenie i przypomniały mu się migoczące mgławice.
– Zaraz.

15 komentarzy:

  1. Dostanę przez Ciebie cukrzycy. I w sumie nie wiem, co powinienem napisać, bo stworzyłaś takie małe arcydzieło, po którym zostaję z otwartymi ustami, patrząc na ostatnie słowo i liczę, że pojawi się w jakiś magiczny sposób więcej tekstu. Rozbawiło mnie wspomnienie matematyczki (którą polubiłem, bo taka niby niemiłą, ale przyjazna była), a rozmowy fizyka i polonistki były cudowne.
    Makiem, który liczy, że pojawi się jeszcze 150 stron.

    OdpowiedzUsuń
  2. Cóż, nie ma nic, co fizycy kochają bardziej niż zielone migoczące mgławice z kubkami bez uszek. (Tak w ogóle, Matylda to też asteroida - http://pl.wikipedia.org/wiki/253_Mathilde#pl i przynajmniej przy tej Matyldzie mam pewność, że nie wybuchnie.) A teraz idę spać, bo inaczej zaraz eksploduję z nadmiaru słodkości.

    OdpowiedzUsuń
  3. Kalka! Zaraz coś napiszę się tylko uspokoję :D

    OdpowiedzUsuń
  4. Katarzyna Łapot26 maja 2014 13:56

    ah, stara dobra Kalka... ;]

    OdpowiedzUsuń
  5. Jak gdyby obecne (cukrowe) zakończenie nie zawdzięczało swego istnienia Stonkowemu marudzeniu o mgławicach - dodajmy do tego krążącą między Marsem a Jowiszem (!) asteroidę, która przecież może w coś uderzyć (!). Tyyyle możliwości.

    OdpowiedzUsuń
  6. Ogarnięte wiosenną melancholią polonistki pozostają poza zasięgiem mojej świadomości. Czytając to, miałem przed oczami obraz filmowy, a głos zza kadru ładnie mi prowadził narrację (z racji tego zapytam tylko, o jakie 150 stron chodzi? coś większego? lepszego?). Wbrew temu, co napisał Malkiem, wyjątkowo nie odczuwam niedosytu - przynajmniej nie negatywnie. To raczej przyjemne rozczarowanie napisami końcowymi. Na szczęście już zaraz (sic!) doczekamy się kontynuacji, prawda? A za tydzień? Pirat? Co Wam zostało? "Później"? ;]

    OdpowiedzUsuń
  7. Tajemnica, panie Borys. Widzimy się za tydzień :3

    OdpowiedzUsuń
  8. Hoho. U got me.
    (Będę czekał o północy pod jaworem).

    OdpowiedzUsuń
  9. *pędzi na swych krótkich, ziemniaczanych nóżkach w stronę komputera, coby zdążyć z tekstem do niedzieli i nie dać panu czekać*

    OdpowiedzUsuń
  10. Ej, ej! Ja nie marudziłam o mgławicach, tylko mówiłam bardzo rozwiąźle jakie są super dodając co chwilę "omg omgggg" i inne, idealnie obrazujące moje uczucia, ciągi losowych literek jak "dklgjhldfhhjldkhf" :3 (W dodatku jestem pewna, że nie byłabyś w stanie rozbić Matyldy o Marsa, zbyt bardzo kochasz swoje postaci... prawda? ;-;)

    OdpowiedzUsuń
  11. O mój Boże! Ja też nienawidzę poniedziałków. A tym tekstem przypomniałaś mi, że w nadchodzący mam dwa kolokwia! I w następny po nadchodzącym również! Chyba umrę. Tak, wykończą mnie poniedziałki.

    Nigdy nie myślałam w ten sposób o nauczycielach. Mówię tu o Nowej. Za każdym razem przywiązywała się do dzieciaków i to było trochę smutne. Ale można przypuszczać, że w takim razie była nauczycielem z zamiłowania (bo chciała zostać nauczycielką, bo to lubiła), a nie jak Karol - bo nie miał pomysłu, co robić po studiach. To trochę żałosne... I tak właśnie widziałam dotychczas swoich nauczycieli - nienawidzących poniedziałków i dzieci belfrów, wstawiających oceny niedostateczne i wmawiających uczniom, że będą beznadziejnymi jednostkami.
    O nie! Właśnie sobie uświadomiłam, że ja też nie wiem, co będę robiła po studiach! A jak też zostanę nauczycielką (oby nie, dla dobra mojego i tych dzieci)? Czy to znaczy, że jestem żałosna?


    Dalej nie wiem, co się stało z tym uszkiem od kubka (chyba że dziwnym trafem nie doczytałam...).


    W każdym razie. Nie wiem, czy ten komentarz się w ogóle doda, bo nie za bardzo ogarniam jak funkcjonuje to całe... Disqus. Mam jednak nadzieję, że jakoś sobie z nim poradzę... A tymczasem żegnam się, bo czeka na mnie genetyka, anatomia i immunologia! Tak, tak. Nienawidzę poniedziałków.


    Pozdrawiam, pa

    OdpowiedzUsuń
  12. Poniedziałkowe sesje i sesyjne poniedziałki to największa zaraza braci studenckiej. Genetyka, anatomia i immunologia pięknie korespondują z historią literatury, jej teorią i gramatyką, nie uważasz? Podaję humanistyczną rączkę i łączę się w bólu.

    Trochę się przestraszyłam, czytając co napisałaś o nauczycielach, ale chyba masz rację - można w ten sposób odebrać postać Karola. Mogę tylko nieśmiało zasugerować, że w mojej głowie był raczej trzeźwo myślącym, zdystansowanym specjalistą. Traktował dzieci jak małe głuptaski, które trzeba jakoś przygotować do życia i nie odczuwał potrzeby zaprzyjaźniania się z nimi. Brak uczniowskiego wątku ma jednak swoją cenę.

    A uszko okazało się nieistotne, tak sądzę - przynajmniej sposobu stłuczenia nie ujęłam w narracji.

    Również pozdrawiamy i mamy nadzieję, że Disqus się z Tobą zaprzyjaźni (;

    OdpowiedzUsuń
  13. Och, uważam, że to cudowne - tak naprawdę z tego opowiadania chyba nie wynika, co rzeczywiście oznacza słowo "zaraz", co doskonale oddaje jego istotę. Utożsamiam się pod tym względem z Karolem ("zaraz" nie istnieje, poważnie, gubi się gdzieś w czasoprzestrzeni). To też strasznie fajne spojrzenie na nauczycieli. Zrobiło mi się ich trochę żal, takich wiecznie zabieganych i wiecznie skupionych na tym, co trzeba, a nie na tym, co się chce. Nawet ci okropni okazali się w gruncie rzeczy dobrymi ludźmi (wredna, stara matematyczka kocha dzieci?!). Chyba będę dla nich milsza w przyszłości :D

    OdpowiedzUsuń
  14. To takie chaotyczne i uporządkowane jednocześnie, takie ciepłe w treści i zdystansowane w formie, głębokie i lekkie, zrozumiałe i całkiem odległe... Pojawiają się powracające motywy, które mogą nic nie znaczyć i w swoim braku znaczenia są jak najbardziej znaczące. Mam wrażenie, że Twoje teksty, Kalko, działają jak ludzki umysł, są luźnymi skojarzeniami urwanych uczuć i obrazków, z trudem układają się w całość. Podoba mi się to, choć tak dobrze byłoby przeczytać coś dłuższego, co pozwoliłoby ocenić, na ile to Twój styl, a na ile przypadkowe układy liter. Pomijając jednak te wszystkie rozmyślania - uwielbiam tych bohaterów, uwielbiam ten wszechobecny spokój z Twoich tekstów. Kiedy kolejne Twoje wyzwania?

    OdpowiedzUsuń

© Agata | WS | x x.