wyzwanie: http://eprozac.tumblr.com/post/115699673694/tangyauhoong-the-hanging-city-on-flickr-by-tang
– Lubię światło.
Zerkam na ciebie z ukosa, poprawiając kołnierz płaszcza.
Balansujesz z rozpostartymi ramionami na niskim, kamiennym murku, stąpając
prędko, choć odrobinę chwiejnie. Trochę przypominasz mi przez to jakiegoś ptaka,
a może raczej żagiel, łopoczący na wietrze to w jedną, to w drugą stronę.
Jednocześnie wydajesz się całkowicie skupiona na utrzymaniu równowagi, więc
przez dłuższą chwilę nawet nie mam pewności, czy rzeczywiście coś mówiłaś. Ale
na szczęście zaraz odzywasz się znowu, jak zawsze oszczędzając mi kłopotu:
– Ciemno – odpowiadam bez wahania, uśmiechając się lekko.
– Tak zgaduję.
Prawie chce mi się śmiać, kiedy słyszę twoje prychnięcie
i nawet nie patrząc na ciebie wiem, że przewróciłaś oczami. Chyba lubię cię
drażnić. Tak tylko trochę.
– Bardzo odkrywcze, Remi. – Ciche pacnięcie obwieszcza
mi, że znalazłaś się bezpiecznie na ziemi. – Naprawdę, jestem pod wrażeniem.
Przystaję na moment, czekając, aż do mnie dołączysz, po
czym rozkładam ramiona w geście bezradności.
– Zapytałaś, to ci odpowiadam, Paskudko. Nie moja wina,
że masz wygórowane oczekiwania. A stwierdzenie „lubię światło” też nie jest
wyjątkowo przełomowe.
Przyśpieszasz nieco kroku – nie wiem, czy chcesz sprawiać
wrażenie urażonej, ale jeśli tak, bardzo ci nie wychodzi. Szczególnie że kiedy
mnie mijasz, z determinacją pnąc się dalej pod górę, udaje mi się dostrzec na
twojej twarzy coś w rodzaju wesołości i… podekscytowania? Dlaczego? Mimo
starań, nie potrafię znaleźć w sytuacji żadnej sensownej przyczyny takiego
poruszenia. Może znów coś mi się wydaje.
– No chodź, Remi, nie bądź gburem!
Otrząsam się z zamyślenia i nerwowo szukam cię
spojrzeniem, bo, znając życie – a przede wszystkim znając ciebie – pewnie
stoisz w jakimś bardzo dziwnym i mało bezpiecznym miejscu. I, jakże by inaczej,
znajduję cię siedzącą tyłem do mnie na metalowej barierce, prawie na samej
krawędzi, ze słabo widocznym w ciemności, ale dość stromym spadkiem przed sobą.
Oglądasz się i wyszczerzasz zęby, a ja kręcę głową z dezaprobatą.
– Kiedyś w końcu się doigrasz – zapowiadam zupełnie
poważnie.
Tym razem powstrzymujesz odruch przewrócenia oczami.
Zamiast tego wyciągasz przed siebie rękę i kiwasz na mnie palcem. Jeszcze przez
moment tkwię w miejscu, ale wiem, że ty wiesz, że ja wiem, że to jedynie na
pokaz. Nadal zbyt dobrze nie opanowałem sztuki odmawiania, nie tobie – przez
całą naszą znajomość udawało mi się tylko w naprawdę wyjątkowych sytuacjach. To
nie jedna z nich, więc nie mija wiele czasu, zanim przecinam trawiastą
przestrzeń i staję obok ciebie.
– Bez gburów mi tu proszę – mruczę, wsuwając dłonie w
kieszenie płaszcza i patrząc gdzieś w bok. – Po prostu się martwię.
– Nigdy mi nie zapomnisz tej wpadki z gimnazjum, co?
Wspomnienia zalewają mój umysł potężną falą. No, tak –
gimnazjum, twój słynny skok przez szkolne ogrodzenie, prawie zakończony
złamaniem nogi i/lub rozjechaniem cię przez ciężarówkę, gdybyś upadła nieco
dalej. Chyba po raz pierwszy tyle par oczu zwróciło się w twoją stronę bez
cienia złośliwości – cóż, moje na pewno. Może i sam cię sprowokowałem
uszczypliwymi uwagami, ale nie byłem przecież bez serca. Nie bardziej niż
teraz.
– Coś ty, jak mógłbym? Przecież wtedy Dorota-Poważniuch
została małą, głupiutką Dorotką-Paskudką z cholernej Krainy Oz, z trzewikami
nie tak bardzo latającymi, jak ci się wydawało.
To wszystko, całe poczucie winy i obarczanie się nią
nawzajem, jest już dawno za nami – dlatego potrafimy z tego żartować. Dajesz mi
dość mocnego jak na ciebie kuksańca, ale i tak nie umiem wziąć cię na poważnie,
kiedy słyszę twój śmiech… zastąpiony zaraz krótkim, przeszywającym piskiem. Instynktownie
sięgam ku tobie jeszcze zanim podnoszę wzrok – chwytam twoje ramię i trzymam
mocno, pewnie, dopóki nie wyczuwam, że złapałaś równowagę. Z całą pewnością
jesteś świadoma tego, z jakim wyrzutem teraz ci się przyglądam, ale nie dajesz
tego po sobie poznać. Jak zawsze, musisz być niepokonana.
– Cała? – pytam więc tylko, zwalniając uścisk.
Prychasz na ten swój dziwaczny, koci sposób i poprawiasz
kosmyk włosów, który w ferworze walki z grawitacją wymknął ci się spod
kontroli.
– Cała, cała. Nie musisz tak się o mnie trząść, wiesz?
– Wiem – mówię, nagle rozbawiony. – Nie ma za co,
Paskudko.
– Cokolwiek powiesz, Remigiuszu.
– Nie zagalopuj się przypadkiem, bo następnym razem nie
będzie komu cię łapać.
Twoje zapasy energii na przekomarzanie chyba skończyły
się w tym samym momencie, co moje, bo kilka kolejnych chwil upływa w absolutnej
ciszy. Ponownie sięgam do kołnierza płaszcza i przyciągam materiał nieco bliżej
szyi, próbując uciec od złośliwie wdzierającego się pod materiał chłodu. Nie
jest jakoś bardzo zimno, w końcu to dopiero początek jesieni, ale i tak niemal
dostaję dreszczy, kiedy patrzę na twoje słabo osłonięte gardło. Jednak –
nauczony doświadczeniem – nie mówię absolutnie nic. I tak w podobnych
sytuacjach zawsze wiesz, czemu akurat się przyglądam i z jakiego powodu. W
końcu znamy się nie od wczoraj.
Początki naszej przyjaźni wcale nie należały do łatwych.
Wiele tygodni minęło, zanim w ogóle udało mi się nawiązać z tobą kontakt po
feralnym psikusie, a kolejne, zanim dałaś się przeprosić. Jeszcze później,
kiedy zaczynałaś powoli mi ufać, dowiedziałem się, że nie tylko mnie dręczyło
poczucie winy za twój wypadek – żałowałaś, że dałaś się sprowokować. Pamiętam,
jak mi o tym mówiłaś, pamiętam doskonale, bo pierwszy raz nazwałem cię wtedy
Paskudką, dodając jednak nierozsądnie słowo ‘głupiutka’, za co nie odzywałaś
się przez parę dni. Ale nie wytrzymałaś długo, nigdy nie wytrzymywałaś, a mnie,
choć nie miałem pojęcia, dlaczego jeszcze nie kazałaś mi iść do diabła, zawsze
to cieszyło.
Dopiero w połowie liceum zorientowałem się, że nie masz
zbyt wielu przyjaciół. I dotarło do mnie, że się do tego wąskiego grona
zaliczam.
Chyba w życiu nie czułem się tak zaszczycony.
– Spójrz tylko, jakie piękne.
Drżę nieznacznie, kiedy niespodziewanie przerywasz
milczenie, znów wyrywając mnie z zamyślenia. Podążam za linią twojego
spojrzenia, oczekując czegoś… W zasadzie nie wiem nawet, czego. Ale z pewnością
bardziej niezwykłego niż miasto, nasze miasto, kłębowisko ulic i budynków, wśród
ogólnej ciemności świecące na tyle mocno, żeby porządnie podrażnić moje oczy. Odwracam
wzrok, zniechęcony.
– Nie bardzo wiem, o co ci chodzi.
– O światło, no przecież! Weź, nie powiesz mi chyba, że
nie jest zjawiskowe.
– Jest… Ładne – odpowiadam wymijająco i natychmiast czuję
na sobie twój pełen oburzenia wzrok. – Hej, przecież nie mówię, że nie. Po
prostu… nie widzę w nim nic takiego nadzwyczajnego.
Wzdychasz, jakby trochę zrezygnowana, ale zaraz pochylasz
się, wspierasz głowę na ręce i wpatrujesz się we mnie z wyrazem twarzy godnym
zaciekawionego dziecka.
– Dobrze. To powiedz mi, Remi: co umożliwia istnienie
życia?
– Cóż… – mruczę, choć zdaję sobie sprawę, że mądrzenie
się w takim momencie graniczy z samobójstwem. – Życie w dużej mierze zależy od
występowania wody.
Nie mam odwagi sprawdzić, jaką masz minę, ale nawet na
ślepo twoje nieme ostrzeżenie dociera do mnie – zamykam usta, zamieniając się w
słuch.
– To też, no pewnie. Ale tak całkiem serio: nawet woda w
postaci ciekłej nie może istnieć, kiedy nie ma ciepła. A skąd ono się bierze
akurat na Ziemi? I dlaczego my, produkty tego ciepła, jesteśmy w stanie
cokolwiek zobaczyć? Dlaczego istnieją dla nas barwy, ich wszystkie odcienie,
dlaczego możemy poznać, ocenić kształt i fakturę czegoś, czegokolwiek na całym
świecie, nie wykorzystując dotyku?
W twoim nagle nieobecnym spojrzeniu nie dostrzegam śladów
oczekiwania, więc po prostu nadal siedzę cicho. Słucham. Coś mi mówi, że chcesz
być wysłuchana, choć sama możesz nie zdawać sobie z tego sprawy.
– Przecież od światła zależy wszystko. A my nauczyliśmy
się robić z nim rzeczy, które – na pewno nie wszystkim, ale przynajmniej mnie –
prawie odbierają oddech. Chodziłeś nocą ulicami miasta, Remi? Oczywiście, że
chodziłeś. A zwróciłeś kiedyś uwagę na to, jak smugi z latarni bezbłędnie
odnajdują luki w rozmaitych przeszkodach, jakie napotkają? Trochę jak woda,
prawdę mówiąc. Tylko dodatkowo światło często oznacza po prostu życie,
obecność. Kiedy wędrowiec widzi jasny punkt wśród zupełnej ciemności, cały jego
świat zaczyna się obracać wokół tego właśnie punktu – zapowiedzi, że tam, w
oddali jest ktoś, z kim można porozmawiać, kto może zaoferuje mu gościnę. Kto
ma tam w domu całą rodzinę, gromadkę wesołych dzieci, a może właśnie nie. Może
jest zupełnie sam, tak jak ty, może jego jedyny znany krewny niedawno go
opuścił, a innych nie zna, bo po co, skoro oni nie chcieli mn… jego poznać. Ale wtedy… wtedy wędrowiec
jest dla niego wybawieniem tak samo, jak on dla wędrowca. I to wszystko, cały
ten potencjał – wszystko dzięki jednej świetlistej kropce na horyzoncie.
Milkniesz i zerkasz na mnie z lekkim niepokojem, jakbyś
uświadomiła sobie nagle, że się zapędziłaś, jakbyś trochę bała się mojej
reakcji. Jednak ja siedzę, wpatrzony w ciebie nieprzytomnie, zupełnie
pozbawiony zdolności mowy. Dopiero westchnienie – trochę głośne wśród tej
ogólnej ciszy, trzeba przyznać – uwalnia mnie z więzów i przywraca sprawność
umysłu. Normalnie błysk tryumfu w twoich oczach wywołałby u mnie rozdrażnienie,
jednak tym razem ma w sobie coś niedookreślonego, innego niż zwykle i jakby
trochę smutnego, co sprawia, że nawet nie jestem w stanie się zirytować. Kiedy
znowu odwracasz wzrok, wydajesz się rozkojarzona, ogarnięta jakimś
marzycielskim rozproszeniem, ale jednocześnie bardzo na czymś skoncentrowana. A
ja znów nie mogę się nadziwić paradoksom, które się w tobie przeplatają.
– Więc przypatrz się, Remi, spróbuj naprawdę spojrzeć. I dopiero wtedy powiedz mi z
całkowitą pewnością, że nie jest cudowne.
Patrzę – tym razem posłusznie, już bez słowa sprzeciwu i
tak uważnie, jak tylko jestem w stanie. W oddali nadal widać miasto – wciąż to
samo, nasze, zupełnie jak wcześniej – ale im dłużej się mu przyglądam, tym
więcej szczegółów do mnie dociera. Z tej odległości jest jedynie skupiskiem
jarzących się punkcików, drżących i migocących, jakby bliskie agonii usiłowały
za wszelką cenę pochwycić ostatnie sekundy uchodzącego z nich życia. Ale jeśli
spojrzeć na to bliżej, to znowu szerzej… Lampy uliczne, neony, billboardy i,
wreszcie, światła domowe, świadczące właśnie o obecności, obecności ludzi i
życia – wszystko to nagle wydaje się stanowić cząstkę jednego niezwykle
rozległego, błyszczącego organizmu, ale jednocześnie istniejąc i funkcjonując
jako osobne byty, zupełnie samodzielnie. Całkowicie zafascynowany dziwnym
odkryciem, kieruję wzrok ku górze w nadziei na ujrzenie gwiazd. Są tam –
lśniące wśród czerni nocy, tworzące ze sobą wzajemnie setki, tysiące kształtów,
dzisiaj poprzecinanych gdzieniegdzie chmurami. W duchu cieszę się, że jesteśmy
w praktycznie nieoświetlonym punkcie przestrzeni, bo dzięki temu nic nie tłumi
gwiezdnej jasności, nie zakłóca jej swobody. Dopiero w takiej ciemności subtelniejsze
światło ma szansę naprawdę zaistnieć, urzec swoim niezaprzeczalnym czarem.
Dopiero w takiej ciemności uświadamiam sobie, jak bardzo
ślepy byłem.
Przyglądasz mi się niepewnie, kiedy chwytam twoją dłoń i
w nagłym przypływie odwagi bezwstydnie tonę w gwiaździstych oczach, próbując
bez słów przekazać wszystko, co chcę ci teraz powiedzieć. Że chyba w końcu
trochę cię rozumiem. Że nie musisz stawiać światu czoła sama, jednocześnie
obawiając się samotności. Że jestem tu dla ciebie.
I zawsze będę, cokolwiek teraz zrobisz.
– Jest cudowne, Paskudko. Najpiękniejsze w całym
Wszechświecie.
Widzę wahanie na twojej twarzy, więc, znowu tchórząc,
odwracam wzrok. Po chwili jednak czuję na dłoni mocny uścisk i cały mój strach
znika.
Chyba lubię, kiedy tak się uśmiechasz.
Tak jakoś szczęśliwie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz