stosowany w leczeniu zmęczenia szarą rzeczywistością

Zapraszamy do współpracy autorów zainteresowanych publikacją swoich tekstów na blogu. Jednocześnie zastrzegamy sobie prawo do selekcji nadesłanych utworów oraz ich korekty i redakcji (zatwierdzonych przed premierą przez autora).
eprozac.blogspot@gmail.com

Stonka: Będę pisarzem

wyzwanie: latające krowy, „będę pisarzem", księżyc na patyku

– Będę pisarzem.
Tak, tak właśnie powiedział mały Robercik, wkładając sobie w usta lizaka większego niż jego cała głowa, możliwe nawet, że większego niż cały wszechświat. Marcin patrzył na ten wyczyn nieprzytomnie, dziwiąc się, że bachor nie rozrywa sobie policzków, wpychając księżyc na patyku do gęby.
Dodatkowo Robercik twierdził, że będzie pisarzem. Ten mały debil, siedmioletnia latorośl siostry Marcina, twierdziła, że będzie pisać literki za grube kokosy, udając, że pije wódę, bo to rozwija go wewnętrznie i pali, bo tylko to może ukoić jego rozklekotane nerwy, poszargane przez współczesną młodzież i ich esemesy. Marcin czuł się obrażony własnymi myślami, bo on nie był standardowym pisarzem – ta, pił i palił, ćpał, czasami umierał, ale tylko raz na jakiś czas, ale nie był taki jak inni – był wyjątkowy. Wyjątkowy płatek śniegu, na wyjątkowym cholernym Fiacie Fiesta, pod jego oponami, w felgach, płatek śniegu zmieszany z błotem. Deficyt bieli i racjonalnego myślenia w Marcinie spowodował, że z dnia na dzień coraz bardziej był błotem, niźli płatkiem. I choć wiedział, że płatki śniadaniowe, którymi rzygał po śniadaniu, były bardziej elokwentne i jaśniejsze niż jego umysł w tym momencie, to nadal był przekonany o swojej unikalnej wybitności. Awangarda oprawek sztucznych okularów, zapinki do mankietów wbite w uszy i sztruksowa marynarka, które dumnie nosił, przekonywały go o tym codziennie.
Tak w ogóle, nie był pewien, czy mył dziś zęby. Dawno nie widział się w lustrze, więc może jednak nie mył. Oliwia już go za to zrugała, że z dzieckiem rozmawia, śmierdząc, i że to zły przykład i hańba na rodzinie, bo tylko Marcin taki udany, że nic w życiu nie osiągnął, nawet umycia zębów. Ale Marcin był pewien, że zęby mył, czasami nawet z siedem minut aż, z klepsydrą i szczoteczką z pastą w ręku. Mył je tak długo, by odrobić te wszystkie dni, w które nie mył.
Marcin gapił się na dziecko i zastanawiał, czy bachor ten kiedykolwiek mył zęby i czy w ogóle zęby miał, bo wyglądał na szczyla jeszcze małego, ledwie podlotka, nie potrafiącego liczyć nawet do pięciu, a z chcicą na zostanie pisarzyną. Głupie dziecko. Głupie, głupie dziecko w spodniach białych, plamą sików na tyłku, zielenią traw na kolanach i z markowymi adidasami na małych, zmutowanych stópkach. Jakkolwiek to małe coś zostać chciało pisarzem, musiało na wstępie zęby wyhodować, by butelki piwa siekaczami otwierać i się umiejętnego nicnierobienia nauczyć, bo gówienko wyglądało na całkiem zaabsorbowane lizaniem lizaka i równoczesnym chodzeniem po okręgu, a to za dużo czynności naraz, jak na przyszłego pisarza. Pisarz ledwo oddycha, gdy musi myśleć i pisać w tym samym momencie, więc Marcin szczylowi wróżył bardziej karierę księgowego, co jedną ręką pieczątką wali, a drugą odmowy wniosków o wszystko podpisuje.
Marcin kopnął w dziecko. Znaczy, widział je, jak leci, jak rozpłaszcza się na błotnistej ziemi, jak patyczek od lizaka w jego ustach znika, a słodki okrąg wypełnia mu gardło. Może wcale w nie nie kopnął, może samo się przewróciło, ale fakt faktem, że dziecko na ziemi, a lizaka nie ma.
„Dziecko ukradło lizaka”, pomyślał Marcin i złapał za sweterek delikwenta, podnosząc go z ziemi. Te bachory wszystko kradną, nie można im ufać. Tracisz je z pola widzenia na pięć minut, a już kluczyków, portfela i połowy organów wewnętrznych nie masz. Dzieciom się nie ufa. Dzieci są jak hieny, małe, żebrzące o wszystkie rzeczy w sklepie hieny, czekające, aż ktoś wreszcie umrze i będzie można zjeść jego ciało. Tak mówiła Oliwia, a Oliwii się wierzy, bo sama dzieciaka ma, tego samego dzieciaka, którego teraz Marcin ogarnia. Czy bachor się dusi? Marcin nie wie, bo sam ledwo oddycha, znowu za dużo czynności naraz wykonując, ale próbuje mu tego badyla z gardła wyciągnąć.
Może jednak nie księgowym, a jakimś połykaczem mieczy Robercik będzie? Gardło pojemne, cały księżyc do gęby wsadził, to i szablę zmieści, myśli Marcin, macając dziecko po głowie i mówiąc, że „wszystko dobrze”, bo tak się robi ponoć. Bo dzieci głupie, nie wiedzą, że dobrze, gdy coś się stało złego i że płacz zbędny kompletnie, bo i tak wszyscy umrzemy, a tak to Robercik może szybciej niż pozostali. Mniej sprawdzianów, mniej słonych zup i mniej niezaliczonych dziewczyn do stracenia. Ale Robercik i tak by nie zaliczył, myśli Marcin, nie z mokrym tyłkiem i lizakiem we krwi całym, bo dzieciak jednak idiota i nie umie dwóch rzeczy naraz robić.
Ale Robercik ostatecznie nie umiera, nieszczęśnik. Pecha ma, bo przeżywa i tylko nazajutrz Oliwia dzwoni i mówi, że Robertowe struny głosowe i przełyk zgniecione, ale przynajmniej szczyl nie krzyczy i nie sępi kasy w sklepie, głównie dlatego, że w szpitalu leży.
Więc Marcin do wskazanego szpitala idzie z jakimś idiotycznym balonem z krową, co lata pod sufitem, jakby się helu nawdychała, i myśli, że może jednak z Robercika to dobry by pisarz był.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

© Agata | WS | x x.