wyzwanie:
latające krowy, „będę pisarzem", księżyc na patyku
–
Będę pisarzem.
Tak,
tak właśnie powiedział mały Robercik, wkładając sobie w usta lizaka większego
niż jego cała głowa, możliwe nawet, że większego niż cały wszechświat. Marcin
patrzył na ten wyczyn nieprzytomnie, dziwiąc się, że bachor nie rozrywa sobie
policzków, wpychając księżyc na patyku do gęby.
Dodatkowo
Robercik twierdził, że będzie pisarzem. Ten mały debil, siedmioletnia latorośl
siostry Marcina, twierdziła, że będzie pisać literki za grube kokosy, udając,
że pije wódę, bo to rozwija go wewnętrznie i pali, bo tylko to może ukoić jego
rozklekotane nerwy, poszargane przez współczesną młodzież i ich esemesy. Marcin
czuł się obrażony własnymi myślami, bo on nie był standardowym pisarzem – ta,
pił i palił, ćpał, czasami umierał, ale tylko raz na jakiś czas, ale nie był
taki jak inni – był wyjątkowy. Wyjątkowy płatek śniegu, na wyjątkowym cholernym
Fiacie Fiesta, pod jego oponami, w felgach, płatek śniegu zmieszany z błotem. Deficyt
bieli i racjonalnego myślenia w Marcinie spowodował, że z dnia na dzień coraz
bardziej był błotem, niźli płatkiem. I choć wiedział, że płatki śniadaniowe,
którymi rzygał po śniadaniu, były bardziej elokwentne i jaśniejsze niż jego umysł
w tym momencie, to nadal był przekonany o swojej unikalnej wybitności.
Awangarda oprawek sztucznych okularów, zapinki do mankietów wbite w uszy i
sztruksowa marynarka, które dumnie nosił, przekonywały go o tym codziennie.
Tak
w ogóle, nie był pewien, czy mył dziś zęby. Dawno nie widział się w lustrze,
więc może jednak nie mył. Oliwia już go za to zrugała, że z dzieckiem rozmawia, śmierdząc, i że to zły przykład i hańba na rodzinie, bo tylko Marcin taki
udany, że nic w życiu nie osiągnął, nawet umycia zębów. Ale Marcin był pewien,
że zęby mył, czasami nawet z siedem minut aż, z klepsydrą i szczoteczką z
pastą w ręku. Mył je tak długo, by odrobić te wszystkie dni, w które nie mył.
Marcin
gapił się na dziecko i zastanawiał, czy bachor ten kiedykolwiek mył zęby i czy
w ogóle zęby miał, bo wyglądał na szczyla jeszcze małego, ledwie podlotka, nie
potrafiącego liczyć nawet do pięciu, a z chcicą na zostanie pisarzyną. Głupie dziecko.
Głupie, głupie dziecko w spodniach białych, plamą sików na tyłku, zielenią traw
na kolanach i z markowymi adidasami na małych, zmutowanych stópkach. Jakkolwiek
to małe coś zostać chciało pisarzem, musiało na wstępie zęby wyhodować, by
butelki piwa siekaczami otwierać i się umiejętnego nicnierobienia nauczyć, bo gówienko
wyglądało na całkiem zaabsorbowane lizaniem lizaka i równoczesnym chodzeniem po
okręgu, a to za dużo czynności naraz, jak na przyszłego pisarza. Pisarz ledwo
oddycha, gdy musi myśleć i pisać w tym samym momencie, więc Marcin szczylowi
wróżył bardziej karierę księgowego, co jedną ręką pieczątką wali, a drugą
odmowy wniosków o wszystko podpisuje.
Marcin
kopnął w dziecko. Znaczy, widział je, jak leci, jak rozpłaszcza się na
błotnistej ziemi, jak patyczek od lizaka w jego ustach znika, a słodki okrąg
wypełnia mu gardło. Może wcale w nie nie kopnął, może samo się przewróciło, ale
fakt faktem, że dziecko na ziemi, a lizaka nie ma.
„Dziecko
ukradło lizaka”, pomyślał Marcin i złapał za sweterek delikwenta, podnosząc go z
ziemi. Te bachory wszystko kradną, nie można im ufać. Tracisz je z pola
widzenia na pięć minut, a już kluczyków, portfela i połowy organów wewnętrznych
nie masz. Dzieciom się nie ufa. Dzieci są jak hieny, małe, żebrzące o wszystkie
rzeczy w sklepie hieny, czekające, aż ktoś wreszcie umrze i będzie można zjeść jego
ciało. Tak mówiła Oliwia, a Oliwii się wierzy, bo sama dzieciaka ma, tego
samego dzieciaka, którego teraz Marcin ogarnia. Czy bachor się dusi? Marcin nie
wie, bo sam ledwo oddycha, znowu za dużo czynności naraz wykonując, ale
próbuje mu tego badyla z gardła wyciągnąć.
Może
jednak nie księgowym, a jakimś połykaczem mieczy Robercik będzie? Gardło
pojemne, cały księżyc do gęby wsadził, to i szablę zmieści, myśli Marcin, macając dziecko po głowie i mówiąc, że „wszystko dobrze”, bo tak się robi
ponoć. Bo dzieci głupie, nie wiedzą, że dobrze, gdy coś się stało złego i że
płacz zbędny kompletnie, bo i tak wszyscy umrzemy, a tak to Robercik może
szybciej niż pozostali. Mniej sprawdzianów, mniej słonych zup i mniej niezaliczonych
dziewczyn do stracenia. Ale Robercik i tak by nie zaliczył, myśli Marcin, nie z
mokrym tyłkiem i lizakiem we krwi całym, bo dzieciak jednak idiota i nie umie
dwóch rzeczy naraz robić.
Ale
Robercik ostatecznie nie umiera, nieszczęśnik. Pecha ma, bo przeżywa i tylko
nazajutrz Oliwia dzwoni i mówi, że Robertowe struny głosowe i przełyk
zgniecione, ale przynajmniej szczyl nie krzyczy i nie sępi kasy w sklepie,
głównie dlatego, że w szpitalu leży.
Więc
Marcin do wskazanego szpitala idzie z jakimś idiotycznym balonem z krową, co lata
pod sufitem, jakby się helu nawdychała, i myśli, że może jednak z Robercika to
dobry by pisarz był.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz