stosowany w leczeniu zmęczenia szarą rzeczywistością

Zapraszamy do współpracy autorów zainteresowanych publikacją swoich tekstów na blogu. Jednocześnie zastrzegamy sobie prawo do selekcji nadesłanych utworów oraz ich korekty i redakcji (zatwierdzonych przed premierą przez autora).
eprozac.blogspot@gmail.com

Goście: Led #4

wyzwanie: czy gołębie mają uczucia?

Obudziłem się z niemiłą świadomością lekkiego kaca. Ten dzień nie powinien się tak zacząć, choćby ze względu na mój egzamin. Nie po to świętowałem z moją ekipą cudowny awans do drugiego etapu, żeby teraz nie zdać. Prawdopodobnie była to sprawka tego jednego piwa za dużo, ale przyznam z ręką na sercu, że piłem wieczorem wyjątkowo mało jak na moje możliwości.
Z trudem wygramoliłem się z łóżka i, modląc się, żeby w szafce zostało mi jeszcze trochę ibuprofenu, poszedłem do kuchni. Po drodze zastanawiałem się, jakim cudem z baru, w którym siedziałem ze znajomymi, przenieśliśmy się do mojego mieszkania. Gdyby nie mój własny problem z tępotą, ujawniającą się szczególnie po alkoholu, pewnie nigdy bym na to nie pozwolił. Argumentem przeciw takim wypadkom był chociażby fakt, że po podobnych akcjach napadały mnie głębokie filozoficzne przemyślenia. Na przykład obawa, że jeśli świat powstał z chaosu, to w kuchni mogłem wyhodować sobie własny, bakteryjny wszechświat.
Nie mogłem nawet podejść do szafki. Wszędzie walały się butelki po piwie, karty, pudełka po pizzy, trudne do nazwania substancje i dodatkowe krzesła – nie pamiętam dlaczego się tam znalazły, i czemu zostały ułożone na kształt fortecy. A na dodatek wszystko było oblane piwem albo colą. Liczyłem, że to będzie w miarę kulturalne spotkanie, ale nie spodziewałem się, że mój dom stanie się ruiną.
Zdesperowany, przeczesałem włosy palcami. Co gorsza, mój kot gdzieś zniknął.
Starałem się jakoś pocieszyć w duchu. Mogłem zaspać i nie mieć trzech godzin zapasu przed rozpoczęciem kolejnych egzaminów. Może, w tym czasie, miałem szansę utorować sobie drogę do szafki z lekami na kaca i jeszcze przygotować coś do jedzenia. Mogło być przecież gorzej.

***
Jadąc autobusem, czytałem po raz kolejny tę samą książkę, napisaną przez tego samego autora, który był patronem mojej wymarzonej uczelni. Chciałem wiedzieć o nim wszystko i, mimo że prawie każde zdanie potrafiłem wyrecytować z pamięci, coś przeszkadzało mi w czytaniu. Zerówki, które założyłem, żeby wyróżnić się z tłumu innych kandydatów, co chwilę spadały mi z nosa. Było to bardziej niż upierdliwe i zastanawiałem się, w jaki sposób ludzie dają radę nosić taki szajs na co dzień.
Nagle zadzwonił Marek. Odebrałem, pomimo że nie przepadam za rozmowami w środkach komunikacji miejskiej.
– Hej, Karol. Pewnie jedziesz już na egzaminy. Ale dzwonię, żebyś nie martwił się o kota. Wczoraj chłopacy ci go wzięli, a finalnie siedzi teraz u mnie.
– Oczekujesz okupu czy coś? – zapytałem, zastanawiając się, czy mnie na to stać. Wcale nie chodziło mi o okup, ale koszty za zniszczenia po moim kocie.
W odpowiedzi usłyszałem śmiech.
– Jak zdasz, to płacisz za mnie na powtórce z wczorajszego wieczoru.
– Halo? Tajemnicza osobo, z którą teraz rozmawiam, mogłabyś się nie wygłupiać i oddać Markowi jego telefon? – zapytałem, rozbawiony tym nagłym brakiem wstrzemięźliwości u przyjaciela.
– Hahaha. Widzę, że z dobrym humorem nie jest u ciebie źle. Dobra. Kończę, bo mnie zaraz szef przyłapie.
– Oj, grabisz sobie. To na razie.
Patrzyłem, jak ikonka przedstawiająca mojego kumpla znika z wyświetlacza telefonu, przeklinając siebie za tę sztuczność, z jaką musiałem odgrywać nieustraszonego przed moimi znajomymi. Przez ostatni miesiąc, oszukiwałem wszystkich, udając, że wcale nie przejmuję się tymi egzaminami, ale prawda była zupełnie inna. Umierałem ze strachu na myśl, że ktoś będzie oceniał moje umiejętności i wybierze mnie z tłumu dobrze przygotowanych rywali. Od kaprysu, zachcianki czy gustu egzaminatorów zależała cała moja przyszłość, a już podczas pierwszego etapu udowodnili, że potrafią być surowi w ocenie. Jednakże nie wyobrażałem sobie, żeby nie zdać. Nigdzie indziej nie składałem papierów. Moje umiejętności ograniczały się tylko do tego jednego talentu, który chciałem przedstawić w jak najlepszym świetle. I podejrzewałem, że nic mi w tym nie przeszkodzi.
Nie wiedziałem, jak bardzo się myliłem.

***
Siedząc przed wejściem do sali egzaminacyjnej, udawałem, że czytam. Co chwilę zerkałem to na książkę, to na moich rywali, którzy coraz liczniej zbierali się w pobliżu drzwi. Części z nich zupełnie nie kojarzyłem, bo byli z innej grupy selekcyjnej. Zresztą, jak zapamiętać z około dwustu twarzy akurat te, których właściciele przeszły? Dlatego dokładnie analizowałem ich wygląd, gesty i mimikę. Wszyscy wydawali się dobrzy, ale niewielu wyróżniało się z tego tłumu. Wtedy dziękowałem sobie za ten pomysł z okularami, bo gdyby nie one, pewnie też zlałbym się z tą masą.
Niebawem wokół mnie zapanował niemały tłok, a temperatura w pomieszczeniu wzrosła, albo to ja zacząłem się już tak denerwować, że zrobiło mi się nadzwyczaj gorąco.
Pewnie bardziej by mi to przeszkadzało, gdyby nie widok, który całkowicie zmroził mi krew w żyłach. Wśród wszechogarniających tłumów zobaczyłem twarz, którą bardzo dobrze znałem, a której za żadne skarby nie chciałem zobaczyć w tym miejscu.
O dziwo, w tym samym momencie, on także mnie zauważył i, niestety, rozpoznał. Nawet śmiał podejść, bo pewnie, tak samo jak ja, nie znał tu nikogo.
– Kastner, a to niespodzianka. Nie wiedziałem, że się tu dostałeś. Tylko powiedz mi, po co ci te okulary? Nie wychodzi ci te twoje hipsterstwo – odezwał się Jaugusz, mój  zagorzały arcywróg, z którym dane mi było pojedynkować się przez prawie całe życie. Oczywiście, nie mógł sobie odpuścić i uwagę o okularach powiedział najgłośniej, tak aby wszyscy usłyszeli.
– To miłe, że wspierasz swoich kolegów na egzaminach, ale kibice zostali na zewnątrz. Tutaj mogą siedzieć tylko uczestnicy – uśmiechnąłem się zjadliwie, moje słowa wywołały pożądany skutek. Jaugusz naburmuszył się. Doskonale znałem tę minę.
Reszta gapiów wkrótce przestała się nami interesować. Cieszyłem się z tego powodu. Nie chciałem od samego początku studiów uchodzić za chama i złośliwca, tak jak to było w liceum.
– Gdyby moich kumpli to interesowało, dostaliby się tu bez problemu i nie musieliby chodzić na jakiś specjalny profil jak ty. Tylko kretyni muszą się tego uczyć w szkole – odparł, parodiując mój uśmiech.
– Dobrze, że jesteś, Jaugusz. Brakowałoby mi ciebie na tym studenckim etapie życia – powiedziałem.
Tak, ten znienawidzony człowiek, towarzyszył mi od najmłodszych lat. W zasadzie poznaliśmy się w podstawówce, chociaż nie wiem, czy to cholerne szczęście nie skrzyżowało naszych dróg wcześniej. Jednak od samego początku jedna rzecz była jasna – nienawidziliśmy się. A nasz los został przypieczętowany walką o kolorowy wieszak w szatni (który, nawiasem mówiąc, mnie się należał) i parą poobijanych dziecięcych buziek.
Może w pierwszych latach nauki jeszcze było to zabawne, prowadzić małą wojnę i mieć swojego własnego antagonistę, ale z czasem zaczęło mi doskwierać. Gdziekolwiek byśmy się nie ruszyli na naszej ścieżce edukacji, zawsze na siebie natrafialiśmy. Przez pierwsze dziewięć lat nauki – te same klasy, znajomi i nauczyciele. Zasłynęliśmy z tego, że zwykle z hukiem kończyliśmy każdą sprzeczkę i nigdy nie odpuszczaliśmy. Z czasem nasze pojedynki urosły do rangi najlepszej rozrywki dla każdej osoby niewplątanej w konflikt. U wszystkich kolegów wzbudzaliśmy fascynację wręcz aktorskim widowiskiem. Każdy nas znał. Kastner i Jaugusz. W pewnym momencie zaczęło to brzmieć jak spółka akcyjna.
Najgorzej było w liceum, bo tam, pomimo że chodziliśmy do różnych klas (a może właśnie dlatego), nasze sprzeczki nabrały ogólnoszkolnego wymiaru. To, co było zabawne dla gapiów i ubarwiało szkolne życie, mnie je uprzykrzało. Miałem szczerą nadzieję, że studia wszystko zmienią i już do końca życia nie będę musiał oglądać jego twarzy. Dlatego w mojej głowie zrodziło się pytanie: co on, do cholery, tu robił? Czy byłem na niego skazany do końca swoich dni?
Nie zdążyłem nawet spróbować sobie na nie odpowiedzieć, bo wkrótce otwarły się drzwi do auli, a stamtąd egzaminatorzy zaprosili wszystkich do środka.
Atmosfera wśród wchodzących kandydatów uległa zupełnej zmianie. Zapanował nastrój skupienia i tylko nieliczne jednostki udawały, że nie trzęsą się ze strachu. Przy wejściu losowaliśmy karteczki z liczbami. Był to pewnie element egzaminu, który zaraz mieli nam zaprezentować i objaśnić.
Natomiast ja w czasie, w którym powinienem skupić się tylko i wyłącznie na wewnętrznym przygotowaniu do egzaminu, walczyłem na wzrok z Jauguszem. Specjalnie ustawiliśmy się tak, aby stać po przeciwnych stronach sali, ale niestety nie było możliwości, byśmy nie widzieli się nawzajem.
Jego nagłe pojawienie się spowodowało, że moja niechęć momentalnie wzrosła i była znacznie większa niż nawet za czasów szkolnych, a miałem już sporo powodów, aby go nienawidzić z całego serca.
Jednak jego reakcja upewniła mnie, że ten wypadek, czyli wybór tego samego kierunku, nie był do końca celowy. Zresztą, sam wątpiłem, czy chciałby ryzykować w tak poważnej sprawie, jak wybór studiów, mimo że żart udałby się wyśmienicie. Nie posądzałem go o taką głupotę. Przecież istniała mała szansa, że obaj zdalibyśmy na ten sam kierunek, co skończyłoby się finalnie pięcioma latami wspólnej udręki.
– Szanowni państwo. Jesteście szczęściarzami, którym, jako nielicznym z tak dużej liczby kandydatów, udało się dostać do drugiego etapu. Konkurencja była duża, ale to nie koniec. – Mężczyzna, który przemówił, zdecydował się na dramatyczną, aktorską pauzę, która wyśmienicie spełniła swoją rolę. – Na tablicy przy dziekanacie, tam, gdzie został wywieszony plan egzaminu, nie została przewidziana dodatkowa eliminacja. Dopiero po jej zakończeniu zabierzemy się do omawiania waszych CV i przeprowadzenia egzaminu ustnego.
Cicho przełknąłem ślinę. Ktoś na pewno musiał odpaść. Nie chciałem, żeby to akurat na mnie padło, dlatego chciałem skupić się i dokładnie słuchać słów egzaminatora. W nich mógł kryć się klucz do sukcesu. Przecież komisja była grupą artystów. To było jasne, że ukrywali między wierszami podpowiedzi, które wyłapywali tylko ci najzdolniejsi. Z całą pewnością i mnie udałoby się to zrobić, gdybym kątem oka nie widział tej przeklętej mordy.
– Przy wejściu wylosowaliście państwo karteczki z numerami, które będziemy teraz wyczytywać, by przydzielić wam odpowiednie fragmenty tekstu. Będziecie pracować w dwuosobowych zespołach. W ciągu pół godziny musicie zapamiętać wybrany tekst, zaplanować odpowiednią interpretację i podział na role. W tym czasie będziemy was obserwować. A pracę podsumuje wasz występ.
Oczywiście z tej instrukcji wyłapałem tylko to, że należy zgłosić się, gdy wyczytają mój numer. Pewnie słuchałbym uważniej, gdyby nie obecność Jaugusza. Nie mam pojęcia, dlaczego akurat teraz ta twarz tak bardzo mnie wkurzała. Przecież wytrzymałem z nim tyle lat. Czemu teraz nie byłem w stanie skupić się przez parę minut z powodu jego obecności? Może to moja zdruzgotana pewność, że już nigdy go nie zobaczę, i bezwzględnie zamordowana radość z uwolnienia się od tego typka nie dawały mi spokoju, zachęcając do świdrowania go spojrzeniem.
– Numer cztery.
Przez te rozmyślania prawie przegapiłem gdy czytali mój numer.
Ruszyłem w stronę komisji, ale sparaliżowało mnie w pół kroku. Zobaczyłem, że znajomy wykonuje ten sam ruch. Wiedziałem, że tak tosię skończy. Miałem tyle cholernego szczęścia, że zastanawiałem się, czy nie zagrać razem z Jauguszem w Totolotka, bo mieliśmy całkiem spore szanse.
Spojrzałem na niego groźnie. Jak ja nienawidziłem tej jego zafajdanej gęby i nadętego wyrazu twarzy. Samo jego spojrzenie powodowało, że chciałem się na niego rzucić i udusić własnymi rękoma. Dlaczego los w tamtym momencie tak mnie pokarał, że akurat z nim musiałem współpracować?
– Czwórka ma scenę finałową sztuki Pan i pani Gołąb – powiedział przewodniczący komisji i uśmiechnął się, podając nam dwa arkusze tekstu. – To jest mój ulubiony dramat. Postarajcie się, panowie.
Komentarz rektora na pewno poprawiłby mi humor, gdyby nie to, że myśli zasnuły mi przerażające wizje współpracy z Jauguszem. Nie byłem na to gotowy. Takie zadanie było praktycznie niewykonalne.
Usiedliśmy razem w jakimś kącie, gdzie do połowy zasłaniały nas filary. Oceniali współpracę, więc bez sensu byłoby rzucać się teraz w oczy, szczególnie, że praktycznie nie potrafiliśmy się porozumieć.
– Jaugusz, czytałeś chociaż tę sztukę? – zapytałem, bo bez tego powstałby niemały problem.
Znałem jej tekst prawie na pamięć, ale wiedziałem, że wybrany przez komisję fragment jest nadzwyczaj trudny do odegrania. Teatr absurdu połączony z potężną metaforą zawartą wyłącznie w grze aktorów. Sam zwątpiłem, czy pół godziny starczy na przygotowanie się do nawet tak krótkiego fragmentu.
Jaugusz pokręcił głową. Teraz już wiedziałem, że jestem zgubiony.
Przez następne dwadzieścia pięć minut próbowałem temu głupkowi wytłumaczyć, o czym jest ta sztuka i że nie należy jej odbierać dosłownie, bo interpretacja aktora jest najważniejsza. Nic nie zrozumiał. Jakby do niego nie docierało, że depresja głównego bohatera spowodowana przez żonę, która podpaliła swoje najlepsze futro, jest symbolem utraty nadziei w istnienie czegoś poza ludzką cielesnością.
Czułem się trochę jak ta postać, bo już zupełnie straciłem wiarę w to, że Jaugusz ma cokolwiek w głowie. Tylko sprzeczał się ze mną i próbował podważać moją znajomość tekstu, którego sam nie czytał.
– Jaugusz, weź się ogarnij, bo zostało nam niewiele czasu. Czy ty w ogóle rozumiesz, co czytasz? – zapytałem, balansując na krawędzi wytrzymałości moich nerwów.
– Zamknij się wreszcie, co? Tylko drzesz się na mnie, że nic nie robię, ale ja przynajmniej nie kłapię tyle dziobem – stwierdził. – Zrobimy to na spontanie i wszyscy będą szczęśliwi.
– Nie! Jaugusz, czy ty jesteś takim debilem, że nie rozumiesz, że trzeba się trzymać tekstu?
Wzruszył tylko ramionami i zaczął na nowo czytać. A mnie zżerała głęboka nienawiść, bo nie mogłem nic zrobić. Było tu za dużo ludzi, od których zależała moja przyszłość. Wtedy przyszło mi do głowy, że jest jeden sposób, aby wygrać tę ostateczną potyczkę z moim wrogiem. Spryt, którego mi natura nie poskąpiła, pomógł mi znaleźć ostateczne rozwiązanie.
– Ignorant – powiedziałem prowokującym tonem głosu.
– Przynajmniej nie jestem zidiociałym snobem. Nie nauczyli cię na twoim kołku teatralnym, że istnieje takie coś jak inwencja twórcza? Współczuję – brunet mruknął zza kartek, zaznaczając coś równocześnie żółtym markerem.
To był idealny moment, żeby mu dokopać. Nie wstrzymywałem już języka, chociaż wiedziałem, że niosło to ze sobą ryzyko. Jaugusz był nieobliczalny.
– Przynajmniej trzymałem się tam z normalnymi ludźmi. Jak się człowiek kumpluje z pomyleńcami, to tak to się kończy, Jaugusz. Nawet twoja siostra jest tak łatwa, że daje się pierwszemu lepszemu. Proszę cię i ty masz być normalny? – To był mój długo skrywany argument, który czekał na to, by go odkryć. Właśnie wyrzuciłem asa z rękawa, którego na całe szczęście mogłem poprzeć niezbitymi dowodami.
Jaugusz spojrzał na mnie, nie za bardzo wierząc w to, co mówiłem. Spodziewałem się tego, ale mimo wszystko coś go ruszyło. Oderwał się od kartek i wlepił we mnie spojrzenie.
– Aha, już to widzę…
– Wszyscy o tym mówią, drogi kolego – przerwałem mu i uśmiechnąłem się złośliwie.
Coraz bardziej się denerwował. Tak. O to mi właśnie chodziło. Chciałem zyskać na tym gdyby Jaugusz stracił nad sobą kontrolę. W przypadku ataku, wyrzuciliby go z egzaminu. Wtedy moje zadanie byłoby pestką.
– Proszę, oto dowody. A dodatkowo powiem ci, że ja także dostałem propozycję, ale twoja siostra za bardzo śmierdzi tobą. Sorry.– Pokazałem mu zdjęcie z telefonu, które zrobiłem, gdy przyłapałem ją z jakimś kolesiem w męskiej łazience. Było to tuż przed zakończeniem roku szkolnego, ale zostawiłem sobie to zdjęcie, by je pokazać temu debilowi przy sposobności, chociaż wtedy liczyłem, że nigdy mi się nie przyda.
Jaugusz na widok swojej siostry w takiej sytuacji wytrzeszczył szeroko oczy i nagle stał się czerwony jak obicia foteli, na których siedzieliśmy. Zacisnął pięści. To było to. Czułem, że mój tryumf zbliża się wraz z rosnącym gniewem Jaugusza.
Już myślałem, że mi przywali, że walnie pięścią prosto w moją twarz. Wyobrażałem sobie, jak atakuje, a to nie było trudne, gdy czułem, jak emanował wściekłością. Rozrywała go od środka.
Jednakże mocno zaskoczyła mnie jego reakcja. Okazało się, że coś miał w tej swojej głowie i się opamiętał. Z pozoru się uspokoił, ale w oczach błyskała mu nienawiść atakująca mnie falą niemych przekleństw, które sam sobie mogłem dopowiedzieć. Nie ukrywam, że jego stan mnie satysfakcjonował, mimo że nie udało mi się go sprowokować do rękoczynu. Obaj wiedzieliśmy, że tę bitwę akurat ja wygrałem.
Uśmiechnąłem się z zadowoleniem. Nadzieja na wygranie tej wojny była coraz wyraźniejsza.
– Koniec czasu. Od teraz za wszelkie rozmowy i konsultacje z partnerami grozi niezaliczenie tego etapu – powiedział przewodniczący komisji i zaprosił wszystkich na widownię.
Każda para po kolei występowała na scenie. Wydawało mi się, że wszyscy byli świetni. Nie przestałem wierzyć w swoje umiejętności, ale gdy widzi się cudze talenty, to można przez moment poczuć ukłucie zwątpienia. Jeśli wszyscy byli na takim poziomie, to groziło mi, że o wyniku przesądzi tylko szczęście. A moje było kapryśne. Dowód stał obok mnie.
Od tej pory starałem się ignorować obecność Jaugusza. Chciałem skupić się wyłącznie na tym, by znaleźć słabości przeciwników i badać reakcje egzaminatorów na poszczególne działania.
– Prosimy czwórkę. – Nadeszła nasza kolej.
Pan i pani gołąb, akt trzeci, scena czwarta – powiedziałem śmiało i uśmiechnąłem się, jakbym zupełnie nie odczuwał tremy, która mimo że niewielka, i tak dokuczała.
Zgodnie z didaskaliami usiedliśmy przy stoliku naprzeciwko siebie.
Spojrzałem na Jaugusza. Nadal był wściekły i, mimo jakichś tam umiejętności aktorskich, nie umiał tego ukryć. Czułem, jak krew odpływa mi z twarzy. Teraz zniknęło dla mnie to, co wcześniej – ponieważ nie dał się sprowokować – uznałem za jakąś nić inteligencji. Nie wiedziałem, że był aż takim durniem, żeby się mścić podczas wspólnego występu. Niestety, nie mogłem się łudzić, to doskonale znane mi spojrzenie oznaczało rychłą wendetę.
Chrząknąłem i potarłem czoło. Jako Pan Gołąb, zaczynałem rozmowę z Martysem, moim przyjacielem.
Widziałem to, widziałem. Płonące futro uśmiechało się wtedy.
– Po co? Czemu? – zapytał i zobaczyłem, jak Jaugusz zupełnie się zmienił. Był nie do poznania. Prawie uwierzyłem w jego serdeczność i troskę.
Nie wiem. Nie wiem, czy to my odpowiadamy za czyjś uśmiech, czy to cudze uśmiechy odpowiadają za nas. Skąd mogłem wiedzieć, przyjacielu? Na moim miejscu sam byś nie wiedział, czy nie ożeniłeś się z demonem, który teraz zgubił futro.
– Przecież dwie godziny temu ożeniłeś się.
– Tak. Nie. Nie wiem. Czekaj! Demony przynajmniej mają uczucia. A czy ona je ma? Czy gołębie mają uczucia? Moja gołąbka. Ja nie wiedziałem, kim ona tak naprawdę jest. Chyba ją zdradzam ze samym sobą.
– Weź się przymknij – powiedział, a mnie uderzyło, że te słowa nie były zgodne z treścią sztuki. Cóż, jego sprawa, że nie pamiętał swojej kwestii, ale czułem, że coś się święci. To nie mogło być przypadkowe, zrobił to celowo. Nie mogłem dopuścić, aby jego głupota zmieniała mój tekst.
– Tak się nie da. Przecież sam widziałeś, ona mieniła się w tych płomieniach. Jak o tym nie mówić?
– Problem nie tkwi w niej, tylko w tobie. Mały egoistyczny idiota. Myślisz, że możesz mieć wszystko i zatruwasz obcym ludziom krew w żyłach. To nie jest jej wina.
Jaugusz mówił to z podobną serdecznością, co przed chwilą, ale coraz bardziej przekształcał słowa pod samego siebie. Cały tekst zmieniał w niekontrolowany sposób. Dlatego stanowczo odpowiedziałem:
– Tylko nie wiem, czy to ona. Pogubiłem się.
– Zasłużyłeś. Widzisz ciągle tylko swój interes, swoje sprawy. Tylko ty i nic poza tym. Nic więc dziwnego, nawet nie zauważyłeś, że cokolwiek dookoła ciebie się zmienia.
Z bliska widziałem, jak wewnętrznie się gotował. Złość uciekała z niego za pomocą słów. Niemal niepostrzeżenie przybrał postawę gotową do ataku. To było pewne, że oprócz mnie nikt tego nawet nie zauważył, ale postanowiłem grać dalej.
– Może nie byłb…
– Kogo to obchodzi – przerwał mi. – Może dobrze się stało, że trafiliśmy na siebie. Przyda ci się ktoś, kto cię uświadomi, że cały jesteś wielką sprzecznością. Oszukujesz sam siebie, że to wszystko ci się należy. Gołąbka była tylko pierwszą ofiarą.
Chciałem coś wtrącić, ale Jaugusz się tak zagalopował, że nie dał mi dojść do słowa. Zarażał mnie swoją złością.
Urodziłeś się pod szczęśliwą gwiazdą. I myślisz, że tylko tobie się cokolwiek należy. To, jak żyłeś, ukazuje twoja złośliwość. Byłeś świnią nie tylko dla mnie, ale dla każdego, kogo znam. Najgorsze jednak jest to twoje poczucie wyższości. Ono nie opuści cię nigdy. Zadowala cię to?
– Przynajmniej nie jestem ignorantem – wyrwało mi się zdanie, które było odpowiedzią na pytanie Jaugusza, a nie dramatu. Przyszło mi to nadzwyczaj łatwo, bo cały gniew, który się we mnie wezbrał, spowodował, że prawie zapomniałem, gdzie jestem. – Wbrew twoim przypuszczeniom rozglądam się dokoła i nie wciskam się byle gdzie, żeby zrobić komuś na złość. Z mojej strony to była i jest samoobrona.
Dopiero po chwili zorientowałem się, że wpadłem w pułapkę Jaugusza i dałem wplątać w ten dialog między wierszami. Może jednak miał coś w tej głowie. Pewnie pogratulowałbym mu sprytu, ale nie byłem już do końca pewien, czy ta cała zagrywka nie była przypadkowa.
– Ha! – Walnął pięścią w stół. – Nasze poglądy się różnią, ale od kiedy samoobrona jest atakiem? To chyba nie ja jestem głupi. Jedyna osoba, która stosowała samoobronę, to ja.
Sytuacja mnie przerosła, a bezsilność, jaką odczułem, była ogromna. Postanowiłem to wszystko pieprzyć i wstałem, pochylając się nad stołem. Chciałem się odegrać, za te wszystkie lata naszej znajomości.
– To twoja obecność mnie atakuje. Może miałem wszystko, ale na pewno nie wolność. Gdziekolwiek byłem, ty zawsze mnie prześladowałeś. Jesteś rąbnięty!
– Ty mówisz, że czegoś nie miałeś? Ty narzekasz!? – zapytał Jaugusz, robiąc to samo, co ja, tyle że z wściekłości machnął ręką i zrzucił jakiś rekwizyt. –Nie wychowywałeś się bez rodziców!
Potrząsnąłem głową, niedowierzając. Jego słowa mnie uderzyły. Mój dotychczasowy gniew skurczył się i przypominał balonik, z którego uszło powietrze. Zreflektowałem się.
Widziałem, że Jaugusz mówił prawdę. Nie mógł kłamać. Kipiał z gniewu, a w takim stanie kłamstwo nie jest proste. Milcząc, mierzył mnie spojrzeniem. Chyba nie chciał mi tego powiedzieć i tak naprawdę zrobiła to jego złość, ale nie mógł już cofnąć słów i tylko niewielkie fragmenty jego twarzy zdradzały, że ma do siebie żal za wyjawienie mi tej tajemnicy, za wyjawienie jej przed całą publicznością.
Zamilkłem. Zatkało mnie i jeszcze długo patrzyłem na Jaugusza. Teraz wszystko nabierało sensu. Te nerwowe zachowania, niektóre odzywki i reakcje. Wszystko pasowało do człowieka, który wychowywał się sam. A ja się tego nie domyśliłem. Przez te wszystkie lata okazywałem się totalnym dupkiem. Wróciły do mnie wspomnienia chwil, gdy uprzykrzałem im życie. Nie byłem tego świadomy, ale mimo wszystko czułem się głupio. Wizja mojego świata uległa całkowitej zmianie. To ja byłem antagonistą w tej historii. Zupełnie nieświadomym swoich czynów nieprzyjacielem bohaterów. Gdybym od początku wiedział, jaką rolę w tym teatrze życia odgrywam, przestałbym. Sumienie by mi nie pozwalało ciągnąć tego dalej, jednak do tej pory było ono oszukiwane przez niewiedzę. Uświadomienie sobie tego było wstrząsające. Mną ta prawda wstrząsnęła do samej głębi.
– Brawo! – Główny egzaminator wstał i zaczął klaskać, jako jedyny.
Dopiero wtedy uświadomiłem sobie, że wszyscy słyszeli tę rozmowę i zszokowani patrzyli się na naszą dwójkę. Po raz pierwszy w życiu chciałem zniknąć ze sceny. To było za dużo jak na jeden dzień.
– Niesamowita interpretacja utworu – rektor mówił to szczerze i uśmiechał się zafascynowany. – A gra cudowna. Wasz gniew i te zmienne uczucia były tak świetnie odegrane, że już od razu wziąłbym waszą dwójkę na pierwszy rok.
Z Jauguszem musieliśmy wyglądać śmiesznie, bo zupełnie zbiła nas z tropu reakcja tego egzaminatora. Wydawał się wniebowzięty, mimo że cała ta scena była jedną wielką porażką.
– Niestety nie mogę tego zaliczyć. Panowie pozmieniali tekst, co dawało temu wystąpieniu niepowtarzalnego wyrazu, ale nie było zgodne z zadaniem. To tak jakby na egzaminie z rysunku malować farbami. Przykro mi.
Jego twarz nabrała smutnego wyrazu, ale na odchodne powiedział:
– Mam nadzieję, że przyjdziecie za rok.

***
Siedziałem na schodach pod akademią filmową. Paliłęm kolejnego papierosa. Drgał nienaturalnie i przez to widziałem, jak bardzo trzęsą mi się ręce. Jaugusz stał niedaleko, trochę wyżej niż ja.
Wszystko się posypało. Nie miałem już nadziei. Za rok. Rok wydawał się niewyobrażalnie długim okresem całkowitego bezruchu. Z nadziei na niesamowite życie studenta i rozwój artystyczny pozostała mi tylko wizja całkowitej i powolnej śmierci twórczej.
Gniew, który wcześniej płonął we mnie, całkowicie mnie wypalił i czułem się jak nikły duch albo martwy przedmiot, cały pokryty jakąś sadzą beznadziejności. Byłem wypruty z emocji i pragnąłem tylko siedzieć na tych schodach, z niekończącą się paczką papierosów w dłoni do końca świata. Wszystko stało się dla mnie obojętne.
Jaugusz wkrótce usiadł koło mnie. Przygnębiony, oparł ręce na kolanach. Pewnie wyglądałem tak samo, ale on przynajmniej nie śmierdział fajkami.
– Karol – powiedział jakby od niechcenia. Nic ponad to, jakby zapomniał, że czegoś chciał.
Przyjrzałem mu się uważnie. Jeszcze nigdy nie usłyszałem, jak z jego ust pada moje imię. Brzmiało śmiesznie. Nienaturalnie, bo zawsze zwracał się do mnie po nazwisku i to z niemałym obrzydzeniem.
– Co będziesz teraz robił? – zapytałem, żeby zabić czas: zapragnąłem wtedy stać się seryjnym mordercą własnego czasu.
Mój komunikat nie dotarł do niego od razu. On również musiał ubolewać nad porażką, bo długo milczał. Odpowiedział dopiero po chwili:
– Zawsze chciałem smażyć frytki w jakimś fastfoodzie.
Mówił poważnie. W tym momencie żarty nie były na miejscu. Uśmiechnąłem się. Pomyślałem, że chyba rzeczywiście nigdy się od niego nie uwolnię.
Wstałem. Wytrzepałem spodnie i, patrząc w jakiś daleki punkt przed nami, powiedziałem:
– Okej, ty będziesz smażył frytki, a ja będę serwować HappyMeale w okienku.
– Ty? Z twoją końską gębą? Odstraszysz połowę klientów.
Zaśmiałem się.
– To chyba dobrze, będziemy mieli mniej roboty.
Ruszyłem przed siebie i sam nie wiedziałem, dokąd idę. Słyszałem za sobą jego kroki.
Mimo że ten rok został spisany na straty, poczułem nagły przypływ energii. Może nie będzie tak źle, może właśnie tak miało być.

###
Recenzja
Droga Led,
na początku, jak zawsze, dziękujemy Ci bardzo za stałe nadsyłanie nam swoich tekstów, i to w dodatku tak długich! Zawsze jest z nimi trochę zabawy, ale to sama przyjemność.
Niemniej, przechodząc do sedna, cieszymy się, że narrator tym razem doszedł do głosu, a jednocześnie dialog pozostał bardzo ważny dla tekstu. Ładnie pokazałaś, jak trudno zmienić negatywną relację trwającą lata – mimo że bohaterowie tak długo się znają, nadal zachowują się wobec siebie trochę dziecinnie, jakby nadal walczyli o ten wieszak w szatni. Bardzo podobało nam się również, jak silny wpływ na Kastnera przeżyty szok i że dzięki niemu znalazł się krok bliżej dojrzałości. Odnieśliśmy wrażenie, że starasz się zaskoczyć zwrotami akcji, jednak umieściłaś w tekście wskazówki, które nasuwały na myśl konkretny rozwój akcji chociażby ostatnie zdanie drugiego fragmentu, pojawienie się Jaugusza i zadanie w parach. Wiemy, jak trudna bywa do okiełznania składnia, ale zachęcamy, żebyś nadal wytrwale z nią walczyła.
No i, bez tego też się nie obejdzie, czekamy na więcej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

© Agata | WS | x x.